Jednym ze sposobów na doświadczanie gór podczas tegorocznego Festiwalu jest udział w wycieczkach po najpiękniejszych szlakach Ziemi Kłodzkiej. Wycieczki to nie tylko trekking sam w sobie – to opowieści gości, przewodników, mieszkańców okolicznych terenów. Tegoroczna wycieczka na Borówkową Górę połączona będzie z wizytą w galerii Kaja Hałajkiewicza. Kim był? Czym wyróżnia się miejsce, w którym powstała galeria? Przedstawiamy tekst Zbyszka Piotrowicza, w którym będzie można znaleźć odpowiedzi na te pytania, jak również pozostać z wieloma kolejnymi… których wyjaśnienie poznacie między innymi właśnie podczas wycieczki (w środę, 15 września, o godzinie 10.30).

Siedzieliśmy na drewnianej ławce oparci o kamienną ścianę mojego warsztatu stolarskiego. Nad sobą mieliśmy niewielki daszek. Patrzyliśmy na podwórko. Na płot i bramę wjazdową. Słychać było potok płynący zaraz za bramą. Świeciło słońce, takie wiosenne, które sięga głębiej w ziemię i wydobywa z niej wilgotny aromat. Pachniało świeżą zielenią, błotem, rozgrzaną blachą…

Szkoda. Szkoda będzie umierać. Tu jest pięknie. Tu na ziemi… – powiedział Kaj.

Wiedziałem, że jest chory. Właśnie dlatego zamieszkał we Wrzosówce, nieodległej wsi z dwoma domami i zrujnowanym kościołem wykorzystywanym przez pobożnych, ale praktycznych górali jako zagroda dla owiec. Kaj, czyli Kazimierz Hałajkiewicz był malarzem. Podobno dobrym, ale ja na malarstwie się nie znałem. Patrzyłem na jego płótna bez większych emocji. Przynajmniej wtedy. Najbardziej zachwyciły mnie jego ilustracje do książek, które były w młodości moim światem równoległym. Ten równoległy świat powstawał powoli, w miarę jak wyciągałem z regałów miejskiej biblioteki w Lubsku kolejne książki o zupełnie innych światach, tak odmiennych od rzeczywistości prowincjonalnego miasteczka i czarno-białej telewizji z jednym programem. Pochłaniałem je, a ich bohaterom zazdrościłem niezwykłego życia. Nie wiedziałem wówczas, że to Kaj decydował, jak ten mój równoległy świat będzie wyglądał. To jego oczami widziałem wyspę skarbów, jego czami spoglądałem na ziemię podróżując tygodniami balonem i to on kilka lat później przyciągnie mój wzrok do okładek płyt SBB. To jego wyobraźnia stworzyła moją…

Siedzieliśmy więc. Ja byłem tuż po trzydziestce, on grubo po pięćdziesiątce, więc jakoś nie dziwiłem się, że mówi o umieraniu. Starzy ludzie umierają. Dla trzydziestolatka człowiek, który żyje już pół wieku, jest jak dąb rogaliński. Szacunek i podziw, ale nie pogadasz. W jego niespodziewanym wyznaniu zaskoczył mnie jednak rozpaczliwy żal za życiem. Teraz mam sześćdziesiąt dwa lata. Nie cierpię na żadną śmiertelną chorobę, ale mi też coraz bardziej żal. Żal, że moja mama już nigdy nie zawoła mnie na obiad, że nie pójdę po mleko po nierównych kocich łbach, że kiedyś przestanę czuć. Bo usiąść w cieniu, posłuchać wiatru szeleszczącego w koronach brzóz i wysunąć nogi do słońca i spojrzeć na horyzont to przyjemnie jest. Bardzo…

Siedzieliśmy na tej drewnianej ławeczce, od kamiennej ściany lekko ciągnęło resztkami zimowego chłodu i leniwie rozmawialiśmy. Kaj mieszkał w Warszawie, ale na całe lato przenosił się do Wrzosówki. Razem z Haliną, żoną, kupili budynek dawnej szkoły, a ponieważ wieś, nawet wówczas, kiedy była zamieszkana liczyła tylko kilkanaście gospodarstw, to i szkoła była niewielka. Ot taki parterowy domek z czterema izbami. Domek Kaj z Haliną wyremontowali i kupili jakiegoś wiekowego uaza, bo do budynku nie prowadziła żadna droga. To znaczy kiedyś prowadziła, ale teraz wszystko pochłonęła łąka z wysoką trawą. Nikt nie wiedział którędy te niegdysiejsze drogi wiodły i po deszczach można było utknąć na dobre. Zimą dojazd był już niemożliwy, więc późną jesienią przenosili się do Warszawy, by pod koniec kwietnia wrócić. Kaj – takie miałem wrażenie – chyba odkrył uroki życia zgodnie z biologicznym rytmem. Wtopił się w to miejsce. Wybrał swoją prawie bezludną wyspę i przyjął jej warunki. Być może tutaj czuł więcej, być może więcej widział. 

W budynku dwa pomieszczenia zostały przeznaczone na niewielką galerię. Były w niej duże oleje, małe akwarele i sporo książek z tymi właśnie ilustracjami, które pamiętałem z dzieciństwa. Kajówkę, bo tak nazwał swą wyspę, odkryłem przypadkiem. Nigdzie jej nie reklamował. Szedłem leśną drogą do Wrzosówki i ze zdziwieniem ujrzałem deseczkę przymocowaną na przydrożnym drzewie. Deseczka miała napis „Galeria Kajówka” i wskazywała kładkę nad potokiem płynącym wzdłuż drogi. Za kładką, w stromym trawiastym zboczu ktoś zrobił stopnie i wzmocnił je drewnianymi kołkami. Poszedłem. Po kilku minutach trafiłem na niewielką łąkę z białą chatą. Wokół niej kwitły kwiaty, rosły resztki zdziczałego sadu. Nad domem pochylała się stara brzoza. Świeciło słońce. Przekroczyłem furtkę i zapukałem do drzwi. Otworzył mi szczupły mężczyzna z ciemnymi włosami, krótką brodą i lekką siwizną. Zaprosił. Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił skąd w tak odludnym miejscu wzięła się galeria malastwa. Oglądałem obrazy, wertowałem książki i rozmawialiśmy. Nie pamiętam o czym, ale obecność książek z chłopięcej młodości, sprawiła, że czułem się tu bezpiecznie, trochę jak w domu. Pojawiła się Halina i zaproponowała herbatę. Z kubkami w rękach wyszliśmy przed dom i usiedliśmy na ławeczce pod ścianą, w słońcu. Gapiliśmy się na drewutnię. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Kaj te chwile przeżywa zupełnie inaczej. Że patrzy na nas trochę z góry, tak jak później na moim podwórku, pod stolarnią, kiedy już byliśmy po kilku wizytach, rozmowach i kiedy już wiedziałem, że każdy dzień ma dla niego zupełnie inną wagę niż dla mnie. Wtedy, w Kajówce byłem zachwycony spokojem tego miejsca, życzliwością ludzi, których właśnie poznałem, jakąś emocjonalną więzią, która pojawiła się od razu, jakby była naturalną częścią tego domu. Lata później, leżąc w wysokich trawach i spoglądając na niebo, 

albo grzejąc się przy kominku w deszczową pogodę, 

albo ciesząc się łykiem chłodnego piwa po zrzuceniu przepoconego plecaka, 

albo czując ciepło bliskiej osoby,

albo wpatrując się z ganku mojego domu w wierzchołki Śnieżnika i Czarnej Góry 

wiele razy łapałem się na myśli, że to jest ten moment, ta chwila, kiedy chyba mam szczęście. Takie szczęście, że widzę, czuję, mogę się cieszyć… Jestem…

Kaj zmarł dwa lata po naszej rozmowie o zachwycającym pięknie ziemi. Zmarł w Warszawie, w marcu. Tym razem nie zobaczył ostatnich topniejących śniegów wokół Kajówki. Nie poczuł zapachu wilgotnej ziemi uwolnionej z zimowego bezruchu. Nie przyjrzał się muchom przysiadającym na ciepłej od słońca białej ścianie. 

Niedaleko jego domu we Wrzosówce, pod wysokimi świerkami można odszukać duży polny kamień z jego imieniem nazwiskiem. Litery wyryła niezbyt wprawna ręka. Od razu widać, że to nie jest praca zawodowego kamieniarza. Czasem są tam kwiaty, czasem znicze. Zimą jest zupełnie pusto. Zaglądam w to miejsce co jakiś czas. Czy Kaj tam jest, nie wiem. Chciałbym, żeby tam był. On też pewnie by chciał. Są bowiem miejsca nam przeznaczone. Takich miejsc się nie zostawia.