Popularny szlak turystyczny prowadzący z Lądka-Zdroju, łatwy i przyjemny, czyli trasa na Borówkową Górę. Jaka jest historia tego miejsca? Jak wyglądało w przeszłości? Opowie o tym Zbyszek Piotrowicz.

Schody w lesie prowadzące donikąd. Kilka betonowych stopni i resztki metalowej poręczy. Tyle zostało ze schroniska, które tu się znajdowało. Na zdjęciach ze starym schroniskiem szczyt Borówkowej Góry jest zupełnie łysy. Kiedyś ta góra nazywała się Heidelkoppe i wznosiła się nad Heidelbergiem. Ale nie był to ten słynny Heidelberg z wiekowym uniwersytetem tylko mała wioska w Górach Złotych, która dziś nazywa się Wrzosówka. W sumie nie wiem dlaczego, bo wrzosów tam nie ma. Na samym wierzchołku góry zbudowano zgrabne, drewniane schronisko. Noclegi w nim, zwłaszcza podczas silnych wiatrów musiały być pełne wrażeń. Cały budynek na pewno trzeszczał, skrzypiał i drżał. Schronisko nie miało szczęścia. Wybudowano je w 1930 roku. Działało tylko jedenaście lat. Po wojnie obiekt stał pusty. Piękny drewniany dom o zgrabnej, proporcjonalnej bryle i z niezwykłymi widokami, ale bez gospodarza. To nie mogło się dobrze skończyć. Budynek był w coraz gorszym stanie aż zniknął. Został stopniowo rozebrany i w 1964 zostały po nim tylko te schody. Z rozbiórką to pewnie nie był przypadek. Był to czas, kiedy granice przyjaźni były wyjątkowo starannie strzeżone, aby jakaś przyjaźń się przez nią nie przedostała. Takie obiekty wymagały kontroli a to przecież trochę roboty jest. I trudno się dziwić. My byliśmy po 1956, Czesi przed 1968. Trawiasty, łysy wierzchołek stopniowo poddawał się świerkowym samosiejkom. Z czasem drzewka stały się wyższe od człowieka i wyprawa na szczyt przestała mieć sens, bo po co iść na górę, z której nic nie widać i na dodatek nie ma żadnego bufetu. Kiedy las już szumiał wysoko nad głowami, okazało się, że to miejsce ma jednak swoje zalety. Teraz my byliśmy po 1981 a Czesi tuż przed aksamitną rewolucją w 1989. Między 1987 a 1989 odbyły się na szczycie Borówkowej trzy nielegalne spotkania opozycji polskiej i czechosłowackiej. Wiele lat później uczestniczyłem „ z urzędu” w kombatanckich uroczystościach na tę okoliczność. Kombatant opozycji opowiadał, że byli bardzo sprytni, bo wszyscy udawali wycieczkę turystyczną, którą prowadził inny późniejszy kombatant będący prawdziwym przewodnikiem sudeckim. Prowadzili zorganizowaną działalność turystyczną. Mieli plecaki z alufelgami czyli stelażami przypominającymi wędkarskie krzesełko. Mieli konserwy turystyczne, termosy, latarki i kurtki na deszcz. I nawet jak natknęli się na patrol WOP to ich przechytrzyli bo ten patrol nic się nie połapał. Kombatantów na spotkanie na szczycie zawoził starym gazikiem emerytowany miejscowy wopista, który wtedy służył po drugiej stronie. Mieliśmy obserwować – opowiadał mi kilka dni później – legitymować i udawać, że nikogo nie poznajemy. Tak więc każdy był wygrany. 

Aż nastała Unia Europejska i teraz po przydługich dygresjach przechodzę do sedna. Czesi postanowili zbudować na szczycie Borówkowej efektowną wieżę widokową. Unia wymagała, aby w ramach tej unii rzeczywiście się przyjaźnić i dawała pieniądze, kiedy dostała dowód tej przyjaźni. Tym dowodem miała być współpraca, w unijnym żargonie zwana transgraniczną. Projekty miały być wspólne, aby stopniowo kruszyć mentalną granicę między państwami i obywatelami. Samorząd Javornika chciał na szczycie postawić wieżę widokową, więc spytali się czy my w Lądku nie mamy nic przeciwko temu. Oczywiście, że nie mamy! Umówiliśmy się więc ze starostą Javornika Jižim Štrajtem na spotkanie przy szlabanie granicznym i pod bacznym okiem strażników, na tym właśnie szlabanie podpisałem i opieczętowałem potrzebne papiery. A z Jižim znałem się już wcześniej, więc problemów nie było. 

Budowa ruszyła. Prace prowadzono dosłownie kilka metrów od granicy więc całe zamieszanie przyciągało ciekawskich. Wystarczyło przejść kilka kroków, aby zajrzeć do głębokiego wykopu pod fundament. A tu niepodzianka! W krzakach siedzieli strażnicy i łapali tych ciekawskich nadając z największą przyjemnością sprawie bieg, bo to naruszenie granicy państwa było. A czasem ciekawskiego delikwenta pogrążał jeszcze brak dokumentów. Wtedy bardzo poważna sprawa się robiła, czyli gdzie indziej będziemy się tłumaczyć, jedziemy! Za każdego jeńca w nagrodę wopiści dostawali przepustki lub dodatkowe urlopy. 

Wieża powstała. Wygląda jak wielka latarnia morska wystająca ponad wierzchołki świerków, trochę zdziwiona swą lokalizacją. Rozpościera się z niej widok na niemalże całe Sudety, od gór Izerskich po Góry Opawskie. Celowo użyłem słowa rozpościera, bo jeśli jakiś widok się rozpościera, to właśnie ten. Konstruktorem wieży był inżynier Lubomír Řezníček. To bardzo ważna okoliczność ponieważ inżynier Řezníček sprawował autorski nadzór nad budową, ale też, jako człowiek praktyczny, zadbał o swoje interesy i przy okazji postawił nieduży pawilonik gastronomiczny. Turystów w pogodne dni jest sporo, bo wieść, że z tego miejsca widok się naprawdę rozpościera, poszła w świat. Inżynier Řezníček serwował kiełbasę, kanapki, piwo i słodycze. Aby polskich i czeskich klientów zachęcić do kupna, sprawił kilka tablic z napisami w dwóch językach, po czesku i po polsku. Tablice powiesił na pawilonie i bardzo zadowolony z pomysłu cieszył się z kolejnych turystów odwiedzających szczyt. Ale do czasu…

Pewnego razu zjawiła się u niego polska delegacja, która najpierw trochę dookoła, a później wprost wyartykułowała swoją dezaprobatę dla reklamowej aktywności inżyniera Řezníčka. Poszło o jedną sentencję. Brzmiała ona: „Dopóki żyjesz, jedz i pij. Po śmierci już nie będziesz mieć żadnej radości”. Problem był w tym, że kilka kroków dalej, po polskiej stronie przekaz jest zgoła inny. Znajduje się tam krzyż upamiętniający chrześcijańskie korzenie europejskiej cywilizacji, obelisk poświęcony księdzu z pobliskiego Gierałtowa, który działalność opozycyjną słusznie popierał i tablica pamiątkowa poświęcona nieodległym w czasie, ale jednak historycznym spotkaniom. No i teraz spójrzmy sami. Z jednej strony tablica, obelisk, krzyż, a z drugiej, w jawnej kontrze, wyzywająco bezczelna informacja, że szczęścia wiecznego nie ma i w sumie nie warto się starać. Lepiej cieszyć się tym krótkim epizodem, jakim jest nasze życie i smakować je jak tylko się da. Czyż to nie jest prowokacja? Dekadencja? Rozkład kulturowych wartości? Czyż to nie jest dowód, że inżynier Řezníček zbłądził i na złą ścieżkę usiłuje sprowadzać innych?

Interwencji było kilka. W końcu inżynier Řezníček skapitulował i schował napis pod bufetem z kanapkami. Historia tabliczki jednak się nie skończyła. Mariusz Szczygieł, znawca czeskiej rzeczywistości i mentalności, w zbiorku felietonów wydanych w tomiku „Láska nebeská” opisał incydent i wywiódł z niego daleko idące wnioski o istocie ducha czeskiej literatury, o uroku pospolitości i jeszcze dalej idące, że Czesi zostali wymyśleni po to aby wprowadzać Polaków w dobry humor. Albo wkurwiać kiedy są zbyt zadowoleni i nie cierpią. 

Mniej więcej rok po ukazaniu się książki Szczygła pofatygowałem się na Borówkową. Inżynier Řezníček prowadził swój gastronomiczny interes, turyści stali w kolejce, napis wrócił. 

A schody donikąd, ostatni fragment starego schroniska, można odszukać zaraz za budką kiełbasami i piwem. Tkwią tam dalej przykryte paprociami i igliwiem. I nikt o nich nie wie.