„Nigdy bym nie powiedział o żadnej wyprawie, że jest nieudana, bo jakkolwiek realizacja celu sportowego i wejście na szczyt ma ogromne znaczenie, to dla mnie najważniejsze zawsze było to, że wyjeżdżam z ludźmi, do których mnie ten wyjazd może zbliżyć. Oglądanie, jak ludzie reagują na ekstremalne sytuacje i jak bardzo różnie mogą się zachować w tych samych sytuacjach było fascynujące. To wyrobiło we mnie pewną tolerancję, dzięki której wiele górskich przyjaźni trwa do dziś” – mówił w Lądku Zdroju Janusz Majer, którego książka – „Góry w cieniu życia” – właśnie trafiła do księgarń.
Jak się to Twoje chodzenie po górach zaczęło?
Grałem w piłkę ręczną w międzyszkolnym klubie sportowym w Siemianowicach Śląskich, gdzie się urodziłem. Pojechaliśmy kiedyś na obóz wakacyjny do Zakopanego. Byliśmy na wycieczce w Dolinie Pięciu Stawów, później przeszliśmy przez Kozią Przełęcz. Odpoczywaliśmy w pustej dolince i tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłem taterników. Wspinali się na południowej ścianie Zamarłej Turni. To był taki bodziec, postanowiłem sobie, że kiedyś ja również będę się wspinał w Tatrach.
Gdy skończyłem 17 lat, rodzice zgodzili się, bym zapisał się na kurs skałkowy w kole Katowickiego Klubu Wysokogórskiego.
Miałem ogromne szczęście, bo moim instruktorem był Jerzy Rudnicki „Druciarz” – kultowa postać w tym środowisku katowickim.
Historia zatoczyła koło, bo moje tatrzańskie wspinanie zaczęło się właśnie na Zamarłej Turni.
W Tatrach wspinałem się przez 3 lata. Studiowałem w tym czasie na AGH w Krakowie, na studiach pobraliśmy się z Zosią, urodził się syn i po skończeniu studiów zrobiłem sobie przerwę w górach. Rodzina, praca, proza życia.
Ale góry się upomniały.
Wróciłem do wspinaczki w 1974 albo ’75 roku – przez przypadek. Gdy syn miał pięć lub sześć lat, poszliśmy w Tatry słowackie. Spaliśmy w kolebie przy Stawie Wielickim – nikt nas nie gonił, nie zabraniał tego. Chodziliśmy sobie turystycznie po górach.
Pewnego razu w Dolinie Kieżmarskiej złapała nas straszna burza. Schroniliśmy się pod okapem i razem z nami była trójka taterników. Od słowa do słowa i okazało się, że to byli ludzie z Klubu Wysokogórskiego w Katowicach. „Przyjdź do nas z powrotem”, zachęcali.
No i wróciłem. Na dobre.
W 1975 r. po raz pierwszy wyjechałem w Alpy – jeszcze z Akademickim Klubem Alpinistycznym przy Uniwersytecie Śląskim.
Katowicki klub to był chyba najprężniej wtedy działający klub w Polsce.
Okres jego największej chwały nastąpił nieco później, w latach 80. Miałem przyjemność być wtedy jego prezesem (w latach 1980-91). To było bardzo silne środowisko. Dość powiedzieć, że w klubie mieliśmy takich ludzi jak Jurek Kukuczka, Krzysiek Wielicki, Artur Hajzer, Rysiek Pawłowski, Rysiek Warecki, ale też świetni wspinacze alpejscy, np. Zbyszek Wach, Mirosław „Falco” Dąsal, Michał Momatiuk, Grzesiu Chwoła, Jasiek Kozaczkiewicz. . Mieliśmy też doskonale wspinające się dziewczyny, np. Duśkę Wach, Irenę Kęsę, Adźkę Łukaszewską czy Bożenę Hartman.
Katowicki klub w latach 80. to był swego rodzaju fenomen socjologiczny. Żyliśmy jak jedna wielka rodzina. Razem jeździliśmy w skałki, razem malowaliśmy kominy, codziennie spotykaliśmy się w klubie. Wielu członków, m.in. ja z żoną, ale też Wieliccy czy Kukuczkowie, prowadziliśmy otwarte domy. Człowiek siedzi sobie w domu, a tu niespodziewanie zwala się zwalała się bez zapowiedzi cała hałastra. Tak wyglądało życie.
Fabryczne kominy malowała wtedy śmietanka polskich wspinaczy. Na benefis Krzysztofa Wielickiego, który odbył się w Lądku Zdroju kilkanaście dni temu, przyniosłeś zdjęcie, na którym widać, jak Wielicki i Falco Dąsal i Michał Momatiuk pozują na tle przemysłowych kominów, gotowi do pracy. To musiały być dobre pieniądze.
Zarobione na malowaniu kominów pieniądze przeznaczaliśmy na organizację wypraw, nie braliśmy ich dla siebie. Wprawdzie pewną część można było na podstawie umowy zlecenia zarobić dla siebie, ale główne, ale jednak przeważająca część przeznaczana była na potrzeby klubowe. Dzięki robotom wysokościowym mogliśmy sobie pozwolić na wynajęcie autobusu, który co tydzień woził nas w skałki, organizowaliśmy treningi na sali gimnastycznej, w niedzielę był basen, był kurs angielskiego, kurs filmowania…
W góry wysokie wyjeżdżaliśmy mniej więcej dwa razy w roku, ale byli i tacy, którzy wyjeżdżali trzy razy. Każdy wyjazd trwał ok. 2 miesięcy. Nie trenowaliśmy tak, jak dzisiejsi himalaiści, ale wytrzymałość i dobrą kondycję nabywaliśmy w sposób naturalny – przez spędzanie czasu w górach.
Jakie były Twoje pierwsze wyjazdy w najwyższe góry świata?
Na pierwszą wyprawę – na Noszak – wyjechałem w 1976 r. To była wspólna wyprawa klubów katowickiego i słoweńskiego, czyli jugosławiańskiego. Pojechaliśmy w 14 osób, 13 weszło na szczyt.
Myślę, że nie udałoby się uzyskać tak świetnego wyniku gdyby nie to, że przed wyprawą spotkałem się z Zygą Heinrichem, który poinstruował mnie, jak należy się prawidłowo aklimatyzować. Właściwa aklimatyzacja to podstawa w górach. Wyglądało to tak, że docieraliśmy do miejsca obozu I, ale tam nie spaliśmy, tylko schodziliśmy w dół. Przy następnym wyjściu już spaliśmy na tej wysokości, a następnie znów schodziliśmy. Dopiero przy trzecim wejściu zakładaliśmy kolejny obóz.
Opowiem historię świetnego wspinacza japońskiego Naoe Sakashity, który również wspinał się wtedy w Hindokuszu. Był po lekturze książki Reinholda Messnera o alpejskim wspinaniu się w górach wysokich i postanowili zrobić kilkanaście wejść na sześcio- i siedmiotysięczniki. Po pierwszym wejściu powyżej 5 tys. metrów jego zespół bolała głowa, ale poszli dalej. To był ogromny błąd. Następnego dnia byli zdolni tylko zejść na dół, do bazy, w której się znajdowaliśmy. Byli w fatalnym stanie.
Rozpoczęliśmy akcję ratunkową. Nasz lekarz podał wszystko, co miał; na szczęście mieliśmy też w obozie I butlę z tlenem, więc Słoweńcy po nią pobiegli. Gdyby nie ten tlen, to byśmy nie byli w stanie im pomóc.
W górach nie da się niczego przyśpieszyć.
To prawda. Ale ta historia ma kontynuację. Po 35 latach od tamtej wyprawy nawiązałem kontakty z Tomem Nakamurą, wielkim japońskim eksploratorem, i spytałem, co się dzieje z Sakashitą. Skontaktował nas ze sobą i spotkaliśmy się na targach w Friedrichshafen. Jakiś czas później odwiedził mnie w Polsce i przy kolacji w Krakowie opowiedział, jak pamięta tamto wydarzenie na Noszaku.
Siedzieliśmy w twoim namiocie, opowiada, a przy wejściu paliła się świeczka. Płomień gasł coraz bardziej. Zapamiętał słowa siedzącego obok przyjaciela-lekarza, który powiedział: „opiekowałem się tobą, starałem się na ciebie uważać, niestety, teraz musisz sobie radzić sam”. I po tym stracił przytomność.
Wtedy przybiegli chłopaki z tlenem. Nasz lekarz podał mu tlen i wtedy, relacjonuje, miał wrażenie, że ta świeczka mu prosto w oczy błysnęła.
Bo człowiek już pewnie przez ten korytarzyk łączący życie i śmierć przechodził.
A kiedy po latach rozemocjonowany o tym opowiadał, to ludzie przy stolikach przestali jeść i słuchali.
Miałeś takie doświadczenie graniczne, że było tak blisko drugiej strony?
Może nie aż tak bardzo, ale schodząc samotnie z Annapurny w 1998 r. spędziłem noc na wysokości 7 tys. metrów w szczelinie i miałem zwidy. Ale to opowieść na inną okazję.
Andrzej Zawada dzielił wyprawy na udane i szczęśliwe. Udanymi były te, kiedy udało się zrealizować cel sportowy i wejść na wierzchołek. Szczęśliwe to te, z których wszyscy wrócili cali i zdrowi. Czy rozpamiętujesz wyprawy, które zgodnie z tą klasyfikacją, były nieudane?
Nigdy bym nie powiedział o żadnej wyprawie, że jest nieudana, bo jakkolwiek realizacja celu sportowego i wejście na szczyt ma ogromne znaczenie, to dla mnie najważniejsze zawsze było to, że wyjeżdżam z ludźmi, do których mnie ten wyjazd może zbliżyć. Oglądanie, jak ludzie reagują na ekstremalne sytuacje i jak bardzo różnie mogą się zachować w tych samych sytuacjach było fascynujące. To wyrobiło we mnie pewną tolerancję, dzięki której wiele górskich przyjaźni trwa do dziś.
Drugą ważną rzeczą w tych wyprawach była dla mnie możliwość poznania innych kultur, ludzi, religii. Dużo czytam, by lepiej rozumieć to, co mnie na miejscu otacza.
Każda wyprawa to było katharsis. Wracałem odchudzony fizycznie, bo zawsze się gubiło trochę kilogramów, i psychicznie bo to była niezwykła odnowa. Wracałem i już planowałem kolejną wyprawę.
Od kilku lat nie wspinasz się już w celach sportowych. To pewnie nie oznacza, że ciekawość świata się w Tobie stępiła.
Ta ciekawość ciągle we mnie jest, ale w ostatnich latach raczej się to przeniosło na eksplorację i wyjazdy w miejsca, w które ludzie jeszcze nie dotarli, gdzie można się poczuć jak XIX-wieczny odkrywca.
Czyli dokąd? Gdzie są te białe plamy?
Na przykład północne Karakorum, w którym byliśmy dwukrotnie z Krzyśkiem Wielickim. Przed nami w tych dolinach nie było nikogo! Chcieliśmy, by po tych wyprawach pozostał ślad, więc wysyłaliśmy Jerzemu Wali zdjęcia, które następnie wykorzystywał przy tworzeniu zeszytów topograficznych. Trochę mu w tej pracy w ostatnich latach pomagałem, dzięki czemu udało się opisać tereny, o których wcześniej czytelnicy nic nie wiedzieli.
Publikowałem również artykuły na temat północnego Karakorum w „Japanese Alpine News” czy „American Alpine Journal” i to jest mój skład w opisanie świata
A powiedz, która z gór, które zdobyłeś, okazała się spełnieniem największych marzeń? Była, nazwijmy to, najbardziej „wychodzona”?
Z cała pewnością to Mayer Kangri na płaskowyżu Czang Tang w Tybecie. Nieżyjący już Jasio Kiełkowski zwrócił moją uwagę, że taka góra w ogóle istnieje i zobaczenie, jak naprawdę wygląda, stało się moją ideą fix. A dlaczego właśnie tam? To proste: bo przecież góra nazywa się jak ja. Krzysiek Wielicki ma swoją Dolinę Wielicką, więc ja też chciałem postawić nogę na „swojej” górze.
W końcu udało się zorganizować wyjazd w 2008 r. Pojechaliśmy razem z Grzegorzem Chwołą, w towarzystwie przewodnika i kucharza, mieliśmy do dyspozycji dwa auta terenowe.
W sumie podróż trwała 28 dni. Wyruszyliśmy ze stolicy Tybetu, Lhasy, do miejscowości Nyima. P przekroczeniu przełęczy na wysokości 5120 m n.p.m. w Transhimalajach zostaliśmy zatrzymani przez chińskie wojsko i zmuszeni byli wrócić do Lhasy. O zakończeniu podróży nie było mowy; podjęliśmy kolejną próbę dotarcia do Nyima, ale już inną drogą.
Po biwaku wróciliśmy z powrotem i pojechaliśmy do miasta Nakchu, a następnie założyliśmy bazę u podnóża masywu Mayer Kangri. Droga powrotna wiodła nad jezioro Nam Tso Chukmo i do świętego wzgórza Tashi Door. Wreszcie do pokonania była kolejna przełęcz na wysokości 5150 m n.p.m. i powrót do Lhasy.
Nie wszedłem na sam szczyt, bo chciałem zorganizować oficjalna wyprawę i mieć zezwolenie na wejście. Po powrocie do Lhasy spotkałem się z panią dyrektor tybetańskiego oddziału Chinese Mountaineering Association, która takie zezwolenie obiecała. Ostatecznie nic z tego nie wyszło i nigdy też już w te tereny nie pojechałem.
Szkoda.Chińczycy organizują takie oklepane wyprawy: Everest, Czo Oju i tyle. Ale tamta wyprawa nie tylko dała mi satysfakcję, lecz przyczyniła się do popularyzacji tego terenu. Na podstawie wykonanych przez nas zdjęć i poprawek nanoszonych na mapy Jerzy Wali przygotował kolejne opracowanie dotyczące tego rejonu.
Porozmawiajmy przez chwilę o nieobecnych. O Jurku Kukuczce. Dobrze się znaliście.
Bardzo dobrze. Mieliśmy masę wspólnych wypraw i w ogóle wspólnego życia, bo jak wspomniałem, członkowie katowickiego klubu często się spotykali. Dla Jurka bardzo ważna była rodzina. Jasne, jeździł w góry, zostawiał bliskich na jakiś czas i jak już był już w górach, to chciał zrealizować cel, który przed nim był. Ale rodzina była na pierwszym miejscu.
Jako kobieta nie mogę nie wspomnieć, że nie miał dobrego zdania o kobietach w górach. Być może inni mieli do kobiet podobny stosunek, ale chyba Kukuczka najgłośniej tę opinię wypowiadał.
Moim zdaniem kobiety zawsze wprowadzały trochę kultury w życiu bazowym i mam ze wspólnych wypraw same dobre doświadczenia. Dość powiedzieć, że najwyżej, gdzie doszedłem – na K2 – to było w towarzystwie dwóch kobiet, Krystyny Pawłowskiej i Anny Czerwińskiej.
Drugim katowickim himalaistą, z którym byłeś blisko, był Artur Hajzer. Nie tylko się razem wspinaliście, ale tez założyliście razem biznes. Jak to się zaczęło, że zaczęliście produkować razem ubrania?
Artur był uczestnikiem pierwszych wypraw, które prowadziłem, do tego był jednym z najmłodszych członków zespołu. A z Alpinusem to było tak: w 1989 roku Artur wymyślił sobie, że w ciągu roku wejdzie na 14 ośmiotysięczników, a ja miałem pomóc mu zorganizować tę wyprawę. Potrzebowaliśmy na to okrągły milion dolarów. Pojechaliśmy na doroczne Międzynarodowe Targi Sprzętu i Mody Sportowej w Monachium, by szukać tam sponsora. Tak się wszystko potoczyło, że zamiast sponsora, znaleźliśmy partnera do biznesu.
Tym partnerem był Albert von Dewitz, który znał nas, bo wcześniej sponsorował Wandę Rutkiewicz, Kukuczkę, współfinansował naszą wyprawę na Sziszapangmę. Od słowa do słowa i tak trzech chłopaków z Polski – Rysiek Warecki, Artur i ja , założyliśmy Alpinusa. Jako praktycy wiedzieliśmy, jakie funkcje ta odzież czy plecaki powinny spełniać. Ze swojej strony Albert dał nam całą wiedzę na temat technologii, dostawców materiałów.
Na początku czyliśmy odzież i plecaki Vaude, a później wystartowaliśmy z produktami pod własną marką. Najpierw były to głównie polary, a w drugim roku działalności zaczęliśmy produkować plecaki. Na naszą korzyść działało to, że w Polsce nie mieliśmy żadnej konkurencji.
Czasy Alpinusa to były świetne lata w moim życiu. W ogóle nie miałem wrażenia, że jeżdżę do pracy, raczej myślałem, że nieustannie siedzę w jakimś country clubie, bo pracowaliśmy w gronie przyjaciół. Zatrudnialiśmy członków klubu wysokogórskiego i znajomych wspinaczy, bo uważaliśmy, ze lepiej outdoorowca nauczyć biznesu niż faceta z MBA, który wcześniej nie miał z tą działką nic wspólnego, uczyć outdooru.
„Plus czy minus, zawsze Alpinus”. Tyle lat minęło od czasu, kiedy ostatnia kurtka wyszła spod rąk waszych szwaczek, a wielu ludzi wciąż z sentymentem wspomina te produkty. Ba, w niejednej szafie pewnie nadal je znajdziemy! Powiedz, czy Ty się dobrze czułeś jako biznesmen?
Dawało mi to satysfakcję, natomiast Artur się w tym świetnie odnalazł. On wcześniej dał się poznać jako świetny kreator. Miał świetne pomysły i wszystko, co robił, musiało być z górnej półki. Alpinus to też było coś dużego na tamte warunki.
Myślę, że główną przyczyna naszej porażki, która doprowadziła do upadku Alpinusa było to, że pojęcie ryzyka w górach przenieśliśmy do biznesu, a tam jednak inaczej trzeba to kalkulować.
A później była kontynuacja, HiMountain.
Nie chcieliśmy się poddać, próbowaliśmy to kontynuować, ale „kapitalizm bez kapitału” udać się nie może. Jeśli się nie ma buforu w postaci własnego kapitału i opiera się tylko na kredytach bankowych, to przy dekoniunkturze jest trudno. A nam tego zabrakło.
Masz poczucie żalu, ze tej arki już nie ma?
Było, minęło. Nie można żałować czegoś, co się robiło.
Prowadzenie firmy łączyłeś z wyjazdami w góry czy to był czas przerwy?
Jak prowadziliśmy Alpinusa, to Artur przez 15 lat nie jeździł w góry. Mnie gór brakowało, więc jeździłem, choć już nie sportowo, lecz bardziej turystycznie. Byłem na Alasce, jeździłem na trekkingi w Karakorum i Nepalu, wszedłem też na Mount Vinson, najwyższy szczyt Antarktydy.
To był wyjazd w doskonałym gronie: Leszek Cichy, Anka Czerwińska i Marek Kamiński. My, himalaiści, na wyprawie spędziliśmy pięć dni. Marek wydłużył pobyt, bo wcześniej przez 10 dni szedł z sankami z lądowiska, gdzie wylądował duży samolot transportowy. My z kolei przelecieliśmy stamtąd mała maszyną do podnóża góry.
Byłem też z Arturem na Spitzbergenie.
Wyprawy przemierzające Spitzbergen musza mieć obowiązkowo na wyposażeniu broń, by w razie potrzeby bronić się przed niedźwiedziami. Tak szczerze: umiesz strzelać, gdyby była potrzeba?
Zrobiliśmy zawody, kto najlepiej trafia z tego sztucera. Artur był ambitny, wiec wygrał, w związku z czym musiał nosić ten karabin, który ważył 7 kg. Ostatecznie ciągnęliśmy go na saniach.
Bardzo dobrze wspominam ten wyjazd: 12 dni w zupełnej dziczy. Byliśmy w cztery osoby: Artur z żoną i Marek Arcimowicz. Na Spitzbergenie było wtedy 5 stopni mrozu, więc można powiedzieć, że było niemal ciepło, nie to, co na Antarktydzie, gdzie mróz dochodzi do 40 stopni. Martwiły nas za to te niedźwiedzie.
Któregoś dnia Marek znalazł świeży ślad misia w miejscu, w którym planowaliśmy rozbić namioty i przenocować (choć trudno nazwać czas, w którym spaliśmy, nocą, bo cały czas było tam jasno). Położyliśmy sztucer między namiotami, w których spaliśmy – Iza z Arturem, ja z Markiem, do tego dołożyliśmy rakietnicę, i niech się dzieje co chce.
W nocy coś Izę zaniepokoiło, więc budzi Artura i mówi, że to chyba niedźwiedź chodzi wokół namiotów. A Hajzer, nie otwierając oczu, mówi tylko: „Spokojnie, to Janusz chrapie”.
Powiedz na koniec, co teraz porabiasz?
Pomagałem Jurkowi Wali w opracowywaniu zeszytów dotyczących różnych pasm górskich w Karakorum. Zająłem się poznawaniem historii zdobywania gór Azji, zgromadziłem też pokaźną bibliotekę poświęconą temu tematowi. W przyszłym roku chciałbym pojechać na kolejny trekking eksploracyjny, może do Tybetu.
Rozmawiała Martyna Kośka