19 twarzy Przeglądu

Niniejszy tekst pochodzi z książki „Moje Pagóry” autorstwa Zbigniewa Piotrowicza, pomysłodawcy i wieloletniego szefa Przeglądu.
Książkę (zawierającą szereg innych, fascynujących rozdziałów) wydało wydawnictwo Annapurna
 
PRZEGLĄD – POST SCRIPTUM
Ten rozdział powstał po wielokrotnych sugestiach wydawcy. Kombinowałem jak mogłem, aby go jakoś wpleść w książkę, ale nijak mi nie wychodziło. Przegląd Filmów Górskich w Lądku Zdroju im. Andrzeja Zawady, bo o to zjawisko tu chodzi, jest właściwie historią równoległą. Nie da się włączyć tej narracji w istniejące rozdziały, choć wątek PRZEGLĄDU pojawia się w nich często. To, co wcześniej napisałem, to – przepraszam jeśli ocena jest przesadzona – trochę portret mojego pokolenia, a trochę także historia dojrzewania do mniej lub bardziej subtelnej refleksji. Od prostej inwentaryzacji obrazów zachowanych w pamięci, do odkrycia, że można też zapisywać emocje, a w końcu do zastanowienia nad sensem rozglądania się po świecie. Może trochę przesadziłem z tym filozofowaniem, ale  próbuję udowodnić, że PRZEGLĄD to osobne wydarzenie, zupełnie inna historia i dlatego trzeba ją opowiedzieć osobno. To pierwszy powód „post scriptum”.
PRZEGLĄD to moje dziecko. Mam do niego sentyment, choć od dawna jest samodzielne i niezależne ode mnie. Moja rola rodzica dobiegła końca. Po kilkunastu latach chętnie z tej roli wyszedłem, bo nie chciałem przez resztę czasu być niewolnikiem własnego pomysłu. Miałem już inne absorbujące zajęcia i plany. To drugi powód do napisania „post scriptum”.
I jeszcze jeden. PRZEGLĄD był organizowany w innych warunkach, według innych reguł i jest to czas, który nie wróci. A ja się trochę starzeję i coraz częściej poddaję się sentymentalnym uniesieniom. Zatem „post scriptum” po raz trzeci.

Andrzej
W 1995 roku, w dniu rozpoczęcia pierwszego PRZEGLĄDU, dostałem o szóstej rano niespodziewany telefon. Dzwonił zakłopotany pracownik uzdrowiska, informując, że czeka na mnie jakiś pan, pierwszy uczestnik imprezy.
– Jaki pan? – burknąłem w telefon, bo pora była stanowczo zbyt wczesna.
– Panie, jak się pan nazywa? – usłyszałem w słuchawce pytanie do przybysza. – Mówi, że Zawada!
Tak poznałem Andrzeja, człowieka, który był dla mnie legendą, a w następnych latach miał się okazać duszą festiwalu. Był pierwszym gościem, jaki dotarł na pierwszy Przegląd. Przyjechał do Kłodzka jedynym warszawskim pociągiem przed piątą rano i sobie tylko znanym sposobem już pół godziny później był w Lądku. Bladym świtem błąkał się jakiś czas po pustych ulicach, aż koło szóstej trafił do Domu Zdrojowego, gdzie zaplanowane były projekcje. Przez następne pięć lat Andrzej był stałym i wdzięcznym bywalcem kolejnych edycji. Z jego inicjatywy po 25-ciu latach doszło w Lądku do wzruszającego spotkania uczestników wyprawy na Kunyang Chhish. Podczas spotkań publiczności toczył najbardziej zażarte polemiki z bohaterami filmów. W czasie bodaj trzeciego PRZEGLĄDU o północy udał się do domu znajomej właścicielki kawiarni (skąd on znał osobiście właścicielkę kawiarni?!), wyciągnął ją z łóżka i namówił do otwarcia lokalu. Ponieważ kawiarenka była malutka, całą gromadką siedzieliśmy na zewnątrz. W wesołym towarzystwie niemal do świtu objadaliśmy się ruskimi pierogami, popijając czerwone bułgarskie wino, którego niezmierne zapasy przywiózł Piotr Atanasow, bułgarski dziennikarz zafascynowany górami i Polską. Nikomu nie przeszkadzał jesienny chłód, a Andrzej opowiadał anegdotę za anegdotą.
Innym razem kilkusetosobowy tłum udał się po koncercie na wieczorne spotkanie przy piwie i dziczyźnie z rożna na Stawach Biskupich. Mocno padało, a pod parasolami i daszkami nie wszyscy się zmieścili. Andrzej zmobilizował liczną grupkę, która przebojem wtargnęła na dancing w niedalekiej kawiarni, a gdy orkiestra straciła już ochotę do grania, zorganizował zrzutkę do czapki na tyle skutecznie, że całe towarzystwo bawiło się do rana. Pamiętam także, jak w jednym z hoteli zlustrował pomieszczenia, gdzie miała odbyć się imprezka i krótkim komunikatem – „Tu się nie pali” usunął rozpostartych w fotelach i dymiących niemiłosiernie miejscowych młodzieńców. Ku mojemu zaskoczeniu wyszli potulnie, w ogóle nie dyskutując ze stanowczym starszym panem. Ważna uwaga: było to jedyne miejsce w obiekcie, gdzie wolno było palić.

Andrzej tworzył atmosferę PRZEGLĄDU i chyba lubił tę imprezę. Wiosną i latem 2000 roku wielokrotnie do siebie telefonowaliśmy. Miał to być rok dla niego szczególny. Właśnie w Lądku postanowił zorganizować uroczystości 50-lecia swojej górskiej działalności. Choroba była jednak szybsza. Andrzej zmarł niespełna miesiąc przed PRZEGLĄDEM. Planowaliśmy, że zasadzi drzewko, które będzie trwałym śladem jego lądeckich spotkań. Nie zdążył, ale drzewko rośnie. W imieniu Andrzeja zasadziła je, wraz z publicznością, Anna Milewska. Anna wyraziła też zgodę, aby festiwal nosił imię Andrzeja Zawady – człowieka, który zostawił w Lądku kawałek swojej duszy.

Ślad obecności Andrzeja okazał się bardzo trwały. W roku 2008 lądecka młodzież licealna wybrała go na patrona swojego liceum. To jedyne liceum w Polsce, któremu Andrzej patronuje. Mam nadzieję, że dla Andrzeja spoglądającego na nas z niebiańskich wyżyn jest to szczególnym powodem do satysfakcji. Spośród kolejnych roczników tej szkoły wywodzą się wolontariusze pomagający przy festiwalu, w holu wejściowym liceum znajduje się stała wystawa poświęcona Andrzejowi. Był świetnym kolegą, dowcipnym gawędziarzem, znakomitym tancerzem. Kochał życie. Ale bardzo serio traktował rolę gór w wychowaniu następnych pokoleń oraz takie pojęcia jak patriotyzm, etyka… Byłem młody i ta nutka patriotycznego patosu trochę mnie bawiła. Teraz już mniej. Bo miał rację. Również wtedy, gdy trzy tygodnie po swojej śmierci mówił z ekranu do milczącej sali wypełnionej wzruszonymi widzami: „Pamiętajcie, nie warto zadawać się z prostakami. Szkoda na to czasu. I z tymi bez poczucia humoru też…”.

Wojsko

Wczesną wiosną 1995 roku oczyściliśmy i ospitowaliśmy lądeckie skałki. Napisałem i wydałem przewodnik, który zilustrował Jurek Bielecki, a nowy skalny rejon miał zostać rozsławiony zawodami organizowanymi jako jedna z atrakcji festiwalu. Zależało mi, aby były to nie tylko zawody, ale wydarzenie, które zapadnie w pamięć. W tym celu wymyśliłem, że pod Skalną Bramą zorganizujemy polową restaurację, czyli stoły, krzesła, białe obrusy, solniczki, serwetki i kelnera serwującego dania. Wszystko w środku lasu, z dala od dróg, ale przy szlaku turystycznym i tuż pod przewieszoną ścianką, na której zaplanowaliśmy wspinaczkowe zmagania. Przedsięwzięcie logistycznie trudne do zorganizowania, choćby z tego względu, że całe wyposażenie wraz z kuchnią trzeba było wnieść. Poszukiwałem wykonawcy cierpliwie, długo i bezskutecznie. Właściwie gotów byłem już odpuścić, kiedy podczas jednego ze skalnych wypadów spotkałem ćwiczących w okolicy żołnierzy. I doznałem olśnienia! Niedaleko, w Kłodzku stacjonuje jednostka piechoty górskiej! Samochody terenowe, kuchnia polowa, stołówka i silne chłopaki.

Udałem się do dowódcy. Ustaliliśmy, że co prawda wojsko nie jest do tego typu zleceń, ale jeśli potraktujemy to jako formę ćwiczeń, to może coś da się zrobić. Następne spotkanie miało odbyć się u mnie, w Konradowie, gdzie wówczas mieszkałem. Komendant zjawił się w towarzystwie kwatermistrza. Obaj umundurowani bardzo oficjalnie. Rozpoczęliśmy rozmowy. Aby rozluźnić atmosferę, zaproponowałem obiad. Panowie nie odmówili. Aby jeszcze bardziej rozluźnić atmosferę, zaproponowałem po kieliszeczku. Panowie nie odmówili. Rozmowa wyraźnie nabrała tempa, a wszelkie przeszkody logistyczne i formalne zostały w mig pokonane. Siedzieliśmy więc sobie w słońcu i snuliśmy rozważania na tematy różne. Komendant pochwalił się, że w jednostce mają ściankę wspinaczkową i od czasu do czasu robią wypady w skałki, ale niestety brakuje im kogoś z odpowiednimi kwalifikacjami. Nie namyślając się wiele, zaproponowałem swoje usługi wykwalifikowanego instruktora PZA za naprawdę niewygórowane wynagrodzenie. Komendant i kwatermistrz spojrzeli na mnie, potem na siebie, a potem jeden z nich rzucił z uśmieszkiem: „ A właściwie dlaczego mielibyśmy płacić, skoro możemy pana powołać …”. Zrobiło mi się gorąco… Do tej pory, od skończonych studiów, miałem z wojskiem spokój. Najpierw, po mojej przeprowadzce do Kotliny Kłodzkiej, nie bardzo mogli mnie znaleźć, a jak już znaleźli, to dali przydział do plutonu pielęgniarek, którym miałem dowodzić w razie „W”. Ten przydział bardzo mi odpowiadał. Czy zaszkodziło mi wiosenne powietrze, czy ten cholerny kieliszeczek… Dopiero teraz dotarło do mnie, że chyba trochę mnie poniosło.

Restauracja pod skałką wyszła znakomicie. Żołnierze wtaszczyli pod górę kuchnię pełną grochówki i bigosu, kilkanaście stołów i całe pozostałe wyposażenie. Tak jak chciałem, były białe obrusy, serwetki, solniczki i kelner w białym uniformie z serwetką na przedramieniu. I mocno zdziwieni kibice zawodów oraz przygodni turyści, którzy ze względu na dobrą pogodę pojawili się licznie na szlaku. A największe zdumienie budził fakt, że dania serwowane są za darmo… Czyli sukces.
Miesiąc po PRZEGLĄDZIE dostałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień, gdzie odebrałem kartę mobilizacyjną z nowym przydziałem. Na karcie było napisane w krótkich żołnierskich słowach: Miejsce mobilizacji  JW. (tu numer którego nie pamiętam)  22 Brygada Piechoty Górskiej w Kłodzku. I że mam dotrzeć najkrótszą drogą.

Anna

Annę znałem wcześniej z filmów, głównie z „Żywota Mateusza” z Franciszkiem Pieczką. Na Przeglądzie zjawiła się na drugiej lub trzeciej edycji. Nie pamiętam tego dokładnie. Zapamiętałem natomiast pierwsze spotkanie. Anna z Andrzejem, tuż po przyjeździe do Lądka, odszukali mnie i zgłosili prośbę o zmianę hotelu. Twierdzili, że warunki, jakie im zafundowałem, są nieakceptowalne.

– No tak – domyśliłem się interwencji Anny. – Aktorka z Warszawy ma wymagania!

Hotel szybko zmieniłem i zająłem się dziesiątkami innych mniej lub bardziej ważnych spraw. Coś jednak mnie tknęło… Wykroiłem chwilkę, aby zajrzeć do owego feralnego hotelu. I zrobiło mi się wstyd. Bo rzeczywiście warunki – moja wina, nie sprawdziłem osobiście! – były żenujące: podarta pościel, zapadnięte łóżka, chwiejące się meble z liniejącego paździerza i śmierdząca łazienka. Próbowałem ten falstart przez resztę pobytu jakoś im wynagrodzić, aby zatrzeć niemiłe pierwsze wrażenie. Anna okazała się osobą ciepłą, życzliwą, bezpretensjonalną i – przynajmniej na Przeglądzie – pozostającą w cieniu Andrzeja. To było jego środowisko, jego żywioł i wyraźnie pozwalała Andrzejowi cieszyć się rolą gościa specjalnego. Nikt z nas nie przypuszczał, że już niedługo właśnie Anna weźmie tę rolę na swoje barki.

Drugie, bardzo żywe w mojej pamięci spotkanie z Anną, to jej przyjazd do Lądka w miesiąc po śmierci Andrzeja. Kulminacyjnym punktem programu było posadzenie pamiątkowego drzewka w alejce w ośrodku GeoVita. Przedtem jednak był czas na kilka słów. Byliśmy chwilę po projekcji filmu Anny Pietraszek „Ostatnia rozmowa” – dramatycznego wywiadu z Andrzejem, człowiekiem, którego wszyscy pamiętaliśmy jako wizjonerskiego himalaistę i festiwalowego bon vivanta. A teraz mieliśmy w oczach obraz człowieka słabego, schorowanego, świadomego swoich ostatnich dni. W tej atmosferze Anna wzięła mikrofon i zaczęła mówić do publiczności. Wszyscy byli porażeni tą sytuacją. Ściskało mnie w gardle… Po kilku zdaniach Annie załamał się głos… Drzewko posadziliśmy rzeczywiście razem. W skupieniu i z wdzięcznością, że możemy to w imieniu Andrzeja uczynić. I że Anna jest w tym momencie z nami.

To był rok 2000. Od tego czasu Anna jest specjalnym gościem na każdej kolejnej edycji Przeglądu, odsłaniała tablicę pamiątkową po nadaniu imienia Andrzeja Zawady lądeckiemu liceum, podarowała szkole wystawę, była na moim ślubie, cieszyła się z postępów budowy domu w Radochowie, a ja robiłem w jej towarzystwie zdjęcia kolejnym zdumionym ekipom budowlanych („Jak powiem żonie, kogo spotkałem dziś na budowie, to zemdleje!”). Dla Anny wizyty w Lądku też były chyba ważne. Zmieniała terminy nagrań do seriali, przyjeżdżała mimo problemów zdrowotnych, w ciepłych słowach wspomniała o festiwalu w swojej książce „Życie z Zawadą”.

I jeszcze jedno wspomnienie. Dla gości festiwalu robiłem zawsze wycieczkę po okolicznych górach, kończącą się poczęstunkiem w jakimś niespodziewanym miejscu. Pewnego razu miał to być Jawornik Wielki (872 m), widokowy szczyt w paśmie Gór Złotych. Niestety, zepsuła się pogoda. Było chłodno i mgliście, a Anna na taką okoliczność była zupełnie nieprzygotowana. Zaproponowałem podwiezienie, ale kategorycznie odmówiła. Miała zamiar iść ze wszystkimi. W pośpiechu ubrałem ją, w co mogłem. Buty mojej Natalii były zdecydowanie za małe. Poszła więc w moich butach (!) i w mojej, zdecydowanie zbyt luźnej kurtce. Uśmiechnięta i ciesząca się licznym towarzystwem.

Fatal error

W poszukiwaniu ciekawych filmów,przy drugiej edycji PRZEGLĄDU, dotarłem do Ryśka Wareckiego. W dniu rozpoczęcia imprezy do stacyjki kolejowej w Lądku dojechała wielka i ciężka paka, zawierająca puszki z pokaźną częścią dorobku filmowego Ryśka. Były to filmy na celuloidowej taśmie 16 mm. Prezentacje odbywały się wówczas niemal wyłącznie z celuloidu, jak w prawdziwym kinie. Czas naglił, więc przesyłka została dostarczona do projektorni. Sala pękała w szwach. Wyszedłem na scenę i zapowiedziałem wieczór pełen wrażeń.. Po chwili na ekranie pojawił się obraz, a z głośników popłynęły chroboty, które z pewnością nie należały do oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Zapewniłem nieco zdezorientowaną publiczność, że oczywiście wszystko będzie dobrze, a drobne kłopoty techniczne pokonamy bez trudu. Niestety, druga próba emisji przyniosła identyczny efekt. Szedłem w zaparte. Nadal utrzymywałem, że panujemy nad sytuacją, ale na wszelki wypadek pobiegłem chyłkiem do projektorni, w której miotał się operator.

– No nie gra! Nie wiem, co się dzieje, ale nie gra! – rozłożył ręce. W sali narastał szum.

Wezwaliśmy drugiego, bardziej doświadczonego operatora, a ja uprzejmie poprosiłem publiczność o odrobinę cierpliwości. Czekaliśmy my, czekali widzowie. Drugi operator zjawił się po kilkunastu minutach. Założył taśmę, uruchomił projektor. I … nic. Szumi. Nie ma dźwięku. I wtedy przy bliższych oględzinach taśmy nastąpiło straszne odkrycie. Dźwięk zapisany został nie tak, jak w większości filmów, czyli na ścieżce optycznej, ale na magnetycznej. Nasz projektor nie miał odpowiedniej głowicy. Wyglądało to tak, jakbyśmy przy pomocy gramofonu usiłowali odtworzyć płytę CD. Nie pozostało mi nic innego, jak zakomunikować publiczności, że projekcję musimy przełożyć, a teraz nadarza się świetna okazja na rozprostowanie kości i rozejrzenie po naszym pięknym kurorcie. Zapewniłem solennie, że filmy obejrzymy następnego dnia, a bilety będą ważne.

Całe popołudnie i wieczór spędziłem w sekretariacie urzędu miasta, gdzie znajdował się jedyny w Lądku telefon, podłączony do automatycznej centrali. Pozostałe numery, a był to 1996 rok, łączyła ręcznie telefonistka. Każdą z rozmów trzeba było zamawiać i dość długo wyczekiwać przy aparacie. Dzisiaj, w dobie telefonów komórkowych, wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. W końcu przez Wiedeń, gdzie właśnie przebywał Rysiek, dowiedziałem się, że odpowiedni projektor znajduje się w magazynie Klubu Wysokogórskiego w Katowicach. Późnym wieczorem dobijałem się telefonicznie do Janusza Majera, aby ten znalazł magazyniera, wydobył aparaturę i namówił kogoś na przyjazd do Lądka. Rano dostałem potwierdzenie. Udało się! Ruszają w południe.

Nadeszła godzina zapowiadanej projekcji. Publiczność – ta sama (!!!) – tłumnie zjawiła się po raz kolejny na wieczór pełen niezapomnianych wrażeń. Z Wiednia dojechał sam autor. Filmy były gotowe. Ale projektor wciąż jechał i nie bardzo było wiadomo, gdzie właśnie jest. Wyszedłem przed publiczność i jak zwykle zapewniłem, że niebawem będziemy mogli wspólnie cieszyć oczy znakomitymi filmami Ryśka Wareckiego, który specjalnie na tę okoliczność przyjechał z samego Wiednia i jest tu razem z nami! Opowiadałem jeszcze o znakomitym projektorze, który udało nam się znaleźć i o tym, że lada moment dojedzie on do Lądka. Niestety, mimo moich wysiłków, na sali nie wyczułem entuzjazmu. Po dziesięciu minutach oznajmiłem, że nie ma powodów do zdenerwowania, że projektor wyjechał z Katowic w południe i że wiem to na pewno. Miałem wrażenie, że tym razem nie wszyscy mi wierzą. Kiedy po raz trzeci pojawiłem się na scenie, gotów byłem skapitulować i powiedzieć widzom straszną prawdę: Filma nie bud’et. W tym jednak momencie zauważyłem gorączkowe znaki z projektorni: Są! Są!!! Przyjechali!

Wybiegłem przez budynek. Dwoje ludzi dobywało właśnie z przyczepki upragniony sprzęt. Razem wbiegliśmy na zaplecze, technicy zajęli się podłączeniem aparatury, a ja, nie kryjąc triumfalnego nastroju zakomunikowałem, że teraz z całą pewnością będziemy świadkami naprawdę interesującego wydarzenia. Po chwili zgasło światło, pojawił się obraz i… nieznośnie znajomy chrobot z głośników. To jakiś koszmar. To nie może dziać się naprawdę! Chwilę później byłem w projektorni. Specjaliści od aparatury oraz sam autor stali pochyleni i zaciekawieniem przyglądali się bebechom projektora.

– Coś nie działa – trzeźwo skonstatował jeden z operatorów. – Może wywaliło jakiś bezpiecznik?

Po minucie byłem już na scenie:

– Bezpiecznik – powiedziałem. – Wywaliło bezpiecznik. Ale panujemy nad sytuacją.

Minęło już pół godziny od zapowiedzianej projekcji i sala zaczynała się dzielić na dwa obozy. Jedni bawili się całą sytuacją, drudzy milczeli złowrogo. Aktów agresji na razie nie było. Znów zgasło światło. Zaczęła się projekcja. Z chrobotami. Pobiegłem do projektorni.

– Chyba nie bezpiecznik – stwierdzili fachowcy. – To musi być coś innego.

Tym „czymś innym” była uszkodzona głowica do odczytu dźwięku.

– Słuchaj – zwróciłem się do Ryśka z szaleństwem w oczach. – Może niech film leci, a ty po prostu opowiesz coś? Będziesz miał mikrofon… – gorączkowałem się. – Przecież znasz te filmy, możesz po prostu mówić to, co jest na ścieżce dźwiękowej…

Widziałem, jak Rysiek na mnie patrzy. Już nigdy więcej do Lądka nie przyjechał. Nie zostaliśmy kolegami.

Bungee

Przez kilka lat zapraszałem do Lądka firmę od skoków na bungee. Pierwszy raz to był kolega z , którego poznałem na festiwalu w Teplicach. Nie będę opisywał wszystkich karkołomnych czynności, aby nieoficjalnie przepchnąć przez granicę wielki trzydziestometrowy dźwig, na który trzeba było ponoć mieć zgodę jakiegoś ministerstwa. W końcu się udało. Na parkingu, gdzie ustawiliśmy maszynę, natychmiast zgromadził się spory tłumek. Zjawił się także patrol policji.

– Skaczecie tu sobie? – zagadnął policjant.

– Może pan też chce skoczyć? – spytałem go uprzejmie, którego wyraźnie zainteresowało rzucanie się w czeluść z niewielkiej platformy.

– Panie, nie mogę, na służbie jestem – odpowiedział, poprawiając służbową czapkę.

– No to co, że na służbie – nie dawałem za wygraną.

– Panie – cierpliwie kontynuował policjant – Nie wypada na służbie zesrać się w służbowe spodnie…

Skoki stały się ulubionym punktem programu przez następne lata. A dźwig był coraz większy i większy. Ostatni raz miał aż sześćdziesiąt pięć metrów. To jest wysokość, kiedy lecąc ma się czas pomyśleć o tym, że się leci. Nie chciałem jednak powtarzać pomysłu i zaproponowałem, aby amatorzy skoków ubrali się niekonwencjonalnie. Skakano w śpiworze, z walizką, w różnych innych przebraniach i z dziwacznymi akcesoriami. Sensacją dnia był jednak skok panny młodej. Lidka, ówczesna szefowa jednego z poważnych portali internetowych zajmujących się filmem, zjawiła się z białą suknią z własnego ślubu (wtedy nie wiedziała, że to nie ostatni) oraz odpowiednią do okazji wiązanką kwiatów. Problem polegał na tym, że ślub był jakiś czas temu i w międzyczasie suknia stała trochę przyciasna. Nie przejmując się nie do końca zapiętym zamkiem błyskawicznym na plecach, wjechała dzielnie na górę i skoczyła. Dopóki leciała w dół, wszystko było w porządku. Bungee ma jednak tę cechę, że się rozciąga i skoczek po zbliżeniu się do ziemi, wyskakuje jak z katapulty ponownie do góry. Lidka wisiała uwiązana za nogi. W jej przypadku owo szarpnięcie do góry sprawiło, że została gwałtownie pozbawiona sukni. Wśród publiczności i reporterów zapanowało niezwykłe ożywienie, trzaskały migawki, a suknia majestatycznie szybowała nad dachami Lądka – perły naszych uzdrowisk.

Blues

W 1999 roku zaprosiłem Tadeusza Nalepę na koncert do Lądka . Przyjechał wraz Piotrem, dorosłym już człowiekiem i członkiem zespołu. W jednym z pierwszych rozdziałów wspomniałem o czasach, kiedy jako kilkunastoletni młodzieniec wpatrywałem się w okładkę płyty „Blues” na wystawie sklepowej. Po latach dowiedziałem się, że autorem zdjęcia na okładce jest Marek Karewicz, twórca kilku innych znakomitych projektów, a zdjęcie powstało trochę przypadkiem. Nalepa nie miał z kim zostawić pięcioletniego wówczas syna, więc zabrał go na sesję. Zdjęcia robiono w Warszawie, nad Wisłą. Był mroźny styczeń. Małego Piotra ubrano w ciepły sweter, a ponieważ sweter był stanowczo za duży, pospinano go na plecach agrafkami. Robert Sankowski, pisząc dzień po śmierci Nalepy artykuł wspomnieniowy, zauważył (Gazeta Wyborca z 5 marca 2007):

Ten mały chłopiec z fotografii po latach poszedł w ślady ojca i sam został gitarzystą. Ciągłość pokoleń uchwycona na okładce „Bluesa” jest symboliczna, bo Nalepa nieomal trzymając za rękę jak syna na zdjęciu wprowadził w świat muzyki nie tylko Piotra, ale i całe pokolenie fanów wychowanych na jego płytach. A przy okazji uwolnił polską publiczność od naiwnej, czasami też trochę siermiężnej estetyki bigbitu i pokazał jej nową, ciekawszą rzeczywistość nowoczesnej muzyki rockowej.

Przeglądowy koncert mistrz bluesa zaczął z wielkim dystansem, jakby w obawie, czy na pewno jest we właściwym miejscu. Pewnie był przekonany, że występuje dla typowej zdrojowej publiczności. Po kilku utworach zorientował się jednak, że jest doskonale rozumiany przez młodych i żywiołowych uczestników Przeglądu. Dał wówczas, z prześliczną Grażyną Dramowicz, znakomity koncert i wiele bisów. Wieczorem, po koncercie, zaplanowane zostało wspólne ognisko nad rzeką w Mir-Janie. Za kulisami, przy okazji podziękowań za koncert, zaprosiłem na ognisko także Nalepę. Nie bardzo wierzyłem, że się zjawi. Ale przyszedł! Z Piotrem i Grażyną. Staliśmy nieco z boku, na granicy światła rzucanego przez ogień. Powolutku smakowaliśmy z małej piersiówki whisky, którą podsunął nam Staszek Adamczak, marynarz, pisarz i również wielbiciel bluesa. Nigdy nie sądziłem, że kiedyś taka chwila nadejdzie, że spotkam się z ludźmi, którzy byli dla mnie ikoną. Czułem się, jakbym był trzecią osobą na okładce…

Everest

Każdy ma swój Everest. Miał też Przegląd. Everest był z płótna. Wsparty został na ośmiometrowej żerdzi, a na samym szczycie znajdował się świetlisty napis z nazwą góry. Napis miał być z neonu, ale w końcu przyjęliśmy bardziej oszczędnościowy wariant z wyciętymi literami podświetlanymi lampkami choinkowymi. Błyskający kolorowo „Everest Base Camp” umieszczony na szczycie miał symbolizować komercjalizację tego niegdyś legendarnego szczytu.

Z wielką górą od początku były kłopoty. Najpierw musiałem kupić na rachunek domu kultury wielką belę płótna, koniecznie białego, albowiem dla wszystkich jest oczywiste, że Everest to wielka biała góra. Potem nie mogłem znaleźć firmy, która miała mi górę uszyć. Już samo tłumaczenie, że chodzi mi o uszycie Everestu, budziło popłoch wśród potencjalnych wykonawców. Znalazłem wreszcie firmę, która zgodziła się wykonać to nietypowe zadanie i nie był to żaden producent namiotów lub żagli, ale miejscowa spółdzielnia szyjąca… rękawiczki. Kiedy wszystkie elementy były już gotowe, musieliśmy wykombinować sposób wciągnięcia i umocowania płachty mającej dziesiątki metrów kwadratowych powierzchni. Przy tej nadzwyczaj delikatnej operacji urwał się nam szczyt góry. Everest absolutnie nie mógł być wulkanem, więc zrobiłem rajd po Lądku w poszukiwani igieł i nici, po czym namówiłem kilkanaście znajomych dziewczyn, aby całość pocerowały. Po trzech godzinach, gdy impreza już miała oficjalnie startować, Everest wyglądał jak nowy i świecił dumnie nad okolicą.

Mieliśmy w Lądku także prawdziwy Everest, a przynajmniej jego część. Anka Czerwińska przywiozła nam kilka niewielkich kamieni z samego szczytu Góry. Zostały pieczołowicie umieszczone na kryształowych ostrosłupach, na których wygrawerowano okolicznościowy tekst. Całość stanowiła zupełnie udaną nagrodę, którą otrzymywali laureaci dwóch kolejnych edycji Przeglądu. Na więcej już nam nie starczyło kamieni, a i tak do tej drugiej edycji musiałem je trochę pokruszyć młotkiem, aby wystarczyło na wszystkie kategorie. Były nieco mniejsze, ale w końcu nie od dziś wiadomo, że to nie o rozmiar chodzi.

Był jeszcze jeden Everest. Tym razem zdobywany w bardzo zacnym gronie. Chwilowo funkcję najwyższej góry świata pełnił swojski Trojak (wys. 766 m), niewybitny szczyt nad Lądkiem. Prowadzą na niego liczne ścieżki spacerowe i jest celem popołudniowych wypraw kuracjuszy. Mityczną liczbę 8848 podzieliłem przez liczbę będącą różnicą wysokości na trasie ku wierzchołkowi i otrzymałem w ten sposób trzecią liczbę i zarazem informację, ile razy trzeba wbiec na górę, aby łączna pokonana wysokość była wysokością Everestu (od poziomu morza!). W sztafecie uczestniczyło kilkadziesiąt osób i to wraz z prawdziwymi zdobywcami Everestu czyli Krzyśkiem Wielickim, Piotrem Pustelnikiem i Ryśkiem Pawłowskim. Wbiegliśmy na Everest w kilka przedpołudniowych godzin! A potem zrobiliśmy sobie wspólne wyprawowe zdjęcie w pięknych czerwonych polarach, które w dużej ilości ufundowała jedna z firm. W końcu – co by tu nie mówić – chodziło o Everest!

Atanasow

Peter Atanasow jest Bułgarem. W młodości studiował w Polsce i nauczył się naszego języka. Teraz organizuje u siebie festiwale filmów górskich, zajmuje się dziennikarstwem, przez długi czas wydawał najlepsze bułgarskie pismo poświęcone górskim sportom. Przez kilka edycji był stałym bywalcem lądeckiego Przeglądu. Siedzieliśmy pewnego wieczoru w jakimś towarzystwie, gdy Peter nachylił się do mnie i konfidencjonalnym szeptem powiedział:

– Zbyszek, myślałem, że dobrze rozumiem polski, ale dzisiaj jakiś gość naprawdę mnie zaskoczył…

– Co się stało?

– Powiedział do mnie: „Ty rybi chuju z malinowym nosem…”.

Zmroziło mnie. To była daleko idąca nieuprzejmość. Wyglądało na to, że jako organizator będę musiał przepraszać i interweniować.

– Zbyszek – kontynuował Peter – może ja nie rozumiem waszych idiomów…

– Nie przejmuj się – klepnąłem Petera po wielkich plechach – to głupek jakiś…

– Zbyszek, mi chodzi tylko o to, dlaczego „z malinowym”?!…

Powódź

W lipcu 1997 roku nawiedziła nas powódź, która zniszczyła wiele domów i odcięła ten skrawek Polski od reszty świata, niszcząc mosty, przerywając drogi… Nikt nie dziwił się, że odwołano wszystkie imprezy kulturalne na Ziemi Kłodzkiej. I nikt nie miałby za złe, gdyby Przegląd się nie odbył. Ale gdyby impreza nie odbyła się wówczas, mogłaby przepaść na zawsze. Pamiętam przerażenie przypadkowej kuracjuszki, którą podwoziłem w ciemnościach o 5-tej rano z dworca kolejowego w Kłodzku.

– Jezu! – lamentowała, kiedy mijaliśmy kolejną, wielometrową wyrwę w drodze – Dokąd ja jadę? Czy tam jest jakieś jedzenie?

– Proszę pani, musi pani być gotowa na najgorsze – uprzedziłem. – Ale za to robimy festiwal!

– Jaki festiwal?

– O górach.

– Ludzie! – jęknęła z rezygnacją. – Jak wy tu żyjecie…

Najwyraźniej od tej pory traktowała mnie jak wariata i na wszelki wypadek przestała się odzywać.

Kiedy naprawiono drogi na tyle, że wszędzie można było dojechać, kiedy przywrócono łączność telefoniczną z innymi miejscowościami i miasto zaczęło normalnie funkcjonować, wydawało się, że sytuację mamy opanowaną. No cóż, tylko się wydawało. Fala powodziowa dotarła wówczas do Wrocławia i sparaliżowała urzędy, które miały nas wspomóc finansowo. Na dodatek zmyła firmę, która podjęła się produkcji festiwalowych koszulek. Gdy opadły wody, pojechaliśmy do Wrocławia tylko po to, aby zobaczyć zamulone maszyny drukarskie w opuszczonych i zdewastowanych pomieszczeniach. Koszulki kupiliśmy jeszcze raz. I zrobiliśmy festiwal na przekór wszystkim przeciwnościom. A najważniejsze, że przyjechali widzowie. Od tamtej pory byłem pewien, że to, co robimy, ma większy sens.

Bernardyny

Nie pamiętam, która to była edycja, ale przygotowywałem kolejne wspólne spotkanie w chacie góralskiej w ośrodku GeoVita, na peryferiach Lądka. Miejsce było znakomite, bo hałas nikogo nie niepokoił, mieliśmy też dach nad głową, bar, toalety, ognisko – czyli wszystko, co potrzebne, aby zrobić party na pięćset osób. Nie chciałem jednak powtarzać schematu z roku poprzedniego i poszukiwałem jakiegoś oryginalnego pomysłu na wieczór. Wymyśliłem, że alkohol będzie serwowany w sposób niekonwencjonalny, mianowicie przez bernardyny. Psy bernardyny. Miało to podkreślić element górski podczas imprezy i zaznaczyć niezwykłą rolę tych pożytecznych zwierząt, które niosły pomoc człowiekowi w potrzebie.

Do niesienia pomocy, jak wiadomo, niezbędny jest koniak. W tym celu zleciłem wykonanie czterech dwulitrowych drewnianych beczułek z kurkiem i odpowiednim paskiem na szyję zwierzaka. Znalazłem też ludzi, którzy mieli psy gotowe podjąć się trudnej roli ratowników.  Nie było czasu na próbę generalną. W dniu imprezy tłum zaczął wypełniać chatę i cały czas napierał. Zauważyłem, że zwierzaki robią się niespokojne, co zinterpretowałem jako zwykłą tremę przed głównym występem w roli – jak by nie było –gwiazd wieczoru. A potem cały scenariusz niestety się załamał. Pierwszy bernardyn w ogóle odmówił współpracy i za nic nie chciał uczestniczyć w działaniach ratunkowych, drugi również nie zrozumiał szlachetnej misji i od razu uciekł w okoliczne lasy. Z pełną beczułką. Trzeci, co prawda, przechadzał się z wśród ludzi, ale kiedy znaleźli się śmiałkowie, którzy manifestowali potrzebę ratunku, przyklękając przy nim i sięgając do beczułki, warczał groźnie, odsłaniając krwiste dziąsła i imponujące kły. Czwarty natomiast postanowił bawić się razem z nami i skakał na ludzi…

El Dupa

Nazwa nic mi nie mówiła. Oczywiście kojarzyłem i słuchałem Kazika Staszewskiego, ale zarówno zespół jak i jego repertuar był dla mnie ciekawą zagadką. Jeszcze bardziej zastanawiające było to, że to menedżerka zgłosiła się do mnie z propozycją. Dotychczas w podobnych sytuacjach to ja zabiegałem o termin i kontrakt. Dopiero po czasie dowiedziałem się, że mimowolnie byłem organizatorem drugiego oficjalnego występu tej niezwykłej formacji. Swój debiut mieli nieco wcześniej w zakopiańskim „Pstrągu”. Umowę podpisałem w jednej z wrocławskich kawiarni, we wrocławskim Ośrodku Kultury i Sztuki zaprojektowano i wydrukowano świetne plakaty, przygotowania ruszyły pełną parą.

O przyjeździe artystów z samej Warszawy zaczęło być głośno w okolicy i wtedy lądecki burmistrz postanowił osobiście uczestniczyć w tym ważkim kulturalnym wydarzeniu. Chłopaki z zespołu wpadli na pomysł, aby wykorzystać nasz projektor i alternatywnej muzyce towarzyszył jeszcze bardziej alternatywny film jako scenografia. Ludzie bawili się znakomicie, zwłaszcza przy takich numerach jak „Natalia w Brooklinie” czy „Prohibicja”, ale na twarzy burmistrza malowała się lekka konsternacja. Ani niepedagogiczne picie piwa na scenie, ani inne prowokacyjne zachowania, ani repertuar najwyraźniej nie przypadły mu do gustu, a był emerytowanym pedagogiem i wieloletnim dyrektorem jednej z lądeckich podstawówek. Wiedziałem, że w najbliższy poniedziałek zdecydują się moje dalsze losy jako gminnego animatora kultury.

Zgodnie z przewidywaniami zaraz po imprezie zostałem wezwany przed oblicze zarządu gminy. Długo i z pełnym zaangażowaniem przekonywałem, że teraz w Warszawie to właśnie taka jest ta sztuka i kultura. Nie wiedziałem wówczas, że podczas koncertu chłopaki wykazali się dużym wyczuciem i nie zagrali najbardziej obscenicznego numeru pt. „220 volt”. Udało się! Mogłem robić Przeglądy dalej. A tym krótkim wspomnieniem dziękuję zespołowi za tamten koncert, rewanżując się za podziękowanie, jakie pod naszym adresem umieścili na swojej pierwszej płycie.

Filmy amatorskie

Zawsze bardzo sobie ceniłem filmy amatorskie nadsyłane na Przegląd. Na wielkich festiwalach takie filmy nie mają prawa się pojawić. Zacne grono utytułowanych jurorów, kontemplujące wagę swoich werdyktów, z obrzydzeniem odrzuca nieco koślawe produkcje ze źle nagranym dźwiękiem, błędami montażowymi, złym światłem, nielogiczną narracją itd., itd. A mnie się takie filmy podobały, bo niosły jakiś buntowniczy powiew świeżości, często zresztą wbrew autorom nieświadomym swego intuicyjnego odkrycia. Zresztą z tym brakiem warsztatu też bym nie przesadzał. Dziś robi się festiwale dla twórców realizujących swoje produkcje wyłącznie przy pomocy komórki i podobno da się to oglądać. Zaletą lądeckiego Przeglądu i jego urokiem były właśnie owe entuzjastyczne, bezpretensjonalne produkcje, robione przez znajomych, dla znajomych i dlatego autentyczne, dowcipne, niepoprawne i ujmujące. Pamiętacie „Hybrydę” zrealizowaną przez grupę młodych wspinaczy ze Śląska? Film stał się środowiskowym zjawiskiem i fundamentem dla późniejszej firmy producenckiej. W tym właśnie filmie zjawiskowo sfilmowano skoki w piaskowcach. Najlepsze ujęcia powstały podczas niekonwencjonalnego wymachiwania statywem wraz z kamerą. Nikt do tamtego ujęcia jakoś na to nie wpadł. A „Walking on the Moon” Artura Paszczaka? Kawał autentycznego wyprawowego życia, podanego z wdziękiem i dowcipem. W żadnym innym „normalnym filmie” nie mogłyby się znaleźć rozważania na temat „kto jest chujem w górach”. A w amatorskiej, w pełni autorskiej radosnej twórczości, nieskrępowanej żadnymi zobowiązaniami sponsorskimi i koniecznością zachowania politycznej poprawności, takie rozważania – dodajmy, jakżeż prawdziwe i głębokie – mogły się ukazać. Podobnie było z filmem „Niematotamto” Marcina Tasiemskiego. Dawka optymizmu, radości ze wspinania mimo poważnej kontuzji, uporu i energii udzieliła się nie tylko publiczności ale także znającym się na rzeczy jurorom. John Porter i Artur Hajzer, ogłaszając werdykt, zamanifestowali solidarność z autorem filmu, który sfilmował własną operację i również pokazali publiczności swoje blizny. Cieszyłem się, że takie filmy zdobywały w Lądku nagrody, najczęściej zupełnie niespodziewanie dla ich autorów. Gdyby nie Przegląd, być może mało kto o nich by w ogóle wiedział. Jeśli się orientuję, film Paszczaka nie przeszedł kwalifikacji na żaden z innych festiwali, których organizatorzy nie mają hamulców, aby z pełną powagą prezentować swojej publiczności filmy całkowicie idiotyczne, jak np. „Akcja na Eigerze” z Clintem Eastwoodem. „Walking on the Moon” i „Niematotamto” krążą w wielu kopiach po środowiskowych imprezach i mają wszelkie dane, aby znaleźć się na festiwalu filmów kultowych.

Everesty cudze

Góry dla wielu ludzi stały się częścią życia. Na tyle ważną, że jeżdżą w te góry najczęściej jak mogą, albo nawet postanawiają w nich zamieszkać. A jak nie mają czasu albo możliwości, aby w tych swoich wymarzonych górach się znaleźć, poszukują jakiegoś substytutu. Tak tłumaczę fenomen niebywałego wysypu różnego rodzaju festiwali i przeglądów z filmami, zdjęciami, osobami, w których wspólnym tematem są góry. Słuchając opowieści z wyprawy, oglądając film, bawiąc się razem z górskimi bywalcami żyjemy ich emocjami. Te emocje stają się trochę nasze. W tej jedynej chwili my też jesteśmy w tym upragnionym świecie. Nie do końca oczywiście, tylko trochę, ale to wystarczy. Trochę wchodzimy na Everest, trochę balansujemy na wypychającej ściance, trochę się boimy i trochę cieszymy z sukcesu, bo ten sukces jest trochę nasz. Z drugiej strony – wyczytałem to w książkach – większość ludzi ma potrzebę przynależności do jakiejś wspólnoty. Jeśli jeszcze jesteśmy w jednej grupie z ludźmi, których podziwiamy, takie wspólnotowe doświadczenie jest niezwykle satysfakcjonujące. Nie wiedziałem tego przed laty, ale intuicyjnie przeczuwałem. Teraz też nie jestem pewien, czy mam rację, ale zrobiłem się bardziej śmiały w dzieleniu się różnymi wynurzeniami.

Tybet

Niedaleko Lądka znajduje się tybetański klasztor. Nie żartuję. Prawdziwa duża murowana gompa, czorteny[1], flagi modlitewne, pomieszczenia z lampkami oliwnymi… W czasie wakacji przyjeżdża tam rinpocze i naucza. Wówczas w tym mało znanym miejscu pojawiają się ludzie z całej Europy, a nawet wyznawcy zza wielkich oceanów.

Motywem jednej z edycji Przeglądu miał być Tybet. Oczywiście nie sposób przerobić Lądka na Tybet, jeśli nie będzie chorągiewek modlitewnych. Pojechałem do gompy po pomoc. Umówiłem się, że dostarczę płótno bawełniane w pięciu niezbędnych kolorach, buddyści wydrukują z odpowiednich matryc kilkaset chorągiewek i kilkadziesiąt dużych flag, a nadmiar materiału zostawią sobie na własne potrzeby. I tak się stało. Po wizycie w magazynach zakładów bawełnianych w Bielawie przywiozłem kilka bel okazyjnie kupionego materiału. Niebawem budynek Domu Zdrojowego obwieszony był został chorągiewkami, a w parku pojawiły się wysokie żerdzie z łopoczącymi flagami. Rozkopaliśmy w tym celu kilka trawników.

Drugą atrakcją miało być sypanie mandali. Atrakcja to może za dużo powiedziane, ponieważ jest to niezbyt dynamiczne wydarzenie. Mnich buddyjski na powierzchni kilku metrów kwadratowych codziennie przez dziesięć godzin tworzy z piasku w różnych kolorach bardzo precyzyjne wzory. Sypie piasek dosłownie po szczypcie, a seans trwa pięć dni. Mandala jest symbolicznym znakiem, motywem artystycznym o skomplikowanych wzorach i różnych barwach. Poprzez swą symbolikę odnosi się do takich pojęć jak: niebo, ziemia, przestrzeń, człowiek, a także do wzajemnych relacji między nimi. Słowem – kawałek egzotycznej filozofii. Miałem duże obawy, czy taka niezwykle statyczna, wręcz kontemplacyjna impreza wzbudzi zainteresowanie. W dzisiejszych czasach, gdy ujęcie filmowe trwa sekundę, esemes zastąpił wielostronicowe listy, a czas mierzy się w pieniądzach, sypanie kolorowego wzoru, ziarno po ziarenku, może być doświadczeniem zupełnie niezrozumiałym… Myliłem się! Powstawaniu mandali towarzyszyły setki ludzi. Im bardziej widoczny był kształt dzieła, tym większe pojawiały się tłumy z przejęciem obserwujące misterium. To naprawdę był kawałek Tybetu! Modlitewne flagi, mandala, muzyka, orientalni goście i zapach pierożków momo (prawdziwych, z tybetańskimi przyprawami!) mogły wywołać nawet lekką dezorientację u kuracjuszy. Tym bardziej, że do Lądka zjechała prawie cała tybetańska diaspora mieszkająca w Polsce… czyli dwanaście osób.

Czeski film

Odwiedziłem kiedyś starostę Teplic nad Metują. Chodziło o współpracę w kwestii filmów górskich, ponieważ w Teplicach od lat organizowany jest znakomity festiwal z tym właśnie repertuarem. Festiwal kameralny i bezpretensjonalny. Pan starosta siedział za biurkiem w polarze i kraciastych portkach, bo właśnie wrócił z krótkiego wypadu w skałki na mały wspin. Za jego plecami, na kaloryferze, suszyły się przemoczone buty turystyczne z dramatycznie wywalonymi językami i rozłożonymi wkładkami. Obok suszyły się skarpety. Pan starosta spytał, czy napiję się herbaty. Powiedziałem, że chętnie, więc czym prędzej zabrał się za mycie kubków w podręcznej umywalce znajdującej się w gabinecie. Wtedy zauważyłem, że jest w miękkich, kraciastych bamboszach. Mariusz Szczygieł, znany czechofil, twierdzi, że Czesi zostali wymyśleni po to, aby wprawiać Polaków w dobry nastrój. Ma rację.

Banan

Doktor Tomasz Banasiewicz człowiekiem ciekawym jest. Podejrzewam, że od zawsze. Któregoś razu zawitał do Lądka i Przeglądu spodobał mu się na tyle, że postanowił rozszerzyć swoje zainteresowania o produkcję filmów górskich. Każde ze zrealizowanych przez niego dzieł było wydarzeniem: kronikarskim, artystycznym, estetycznym, towarzyskim i obyczajowym. Jeśli dobrze pamiętam, to tych wydarzeń było chyba siedem. Obok relacji z wyprawy w tajemniczy masyw Roraimy znalazły się też opowieści (słynne opowieści!) czopka z bazy pod Diranem lub fabularyzowane przygody taternika, który doznaje znienacka nieludzkiego wręcz wzwodu, co uniemożliwia mu dalszą wspinaczkę na naszej Ścianie Ścian czyli Kazalnicy („Żądza”). Doświadczenia Banana z filmem były na tyle bogate i barwne, że poprosiłem go o napisanie rozdziału do przygotowywanej przeze mnie książki „Jak zrobić film górski. Nieporadnik”. Jest w tym rozdziale fragment, który opisuje twórcze zmagania autora. Chodzi o film „Emocje”:

Wciąż brakowało pewnych ujęć, które były niezbędne, pewnych kwestii, które musiały paść. Jedną z nich, naszym zdaniem kluczową, była wypowiedź starej kobiety – po tekstach uczestników wyprawy, tekstach prawdziwych twardzieli, takim solidnym „niedźwiedzim mięsie” – potrzebne nam było parę zdań osoby, która z racji wieku każdą formę wchodzenia do góry, łącznie z wędrówką po schodach utożsamia z olbrzymim wysiłkiem, czymś nieprzyjemnym. Miało to stworzyć rodzaj dystansu do afirmacji wspinania się, pokonywania kolejnych metrów w górę, pokazać pewną „afizjolgiczność” tego sportu. Żeby to zagrało, nasza aktorka musiała być na tyle leciwa, aby tekst o zmęczeniu w jej ustach brzmiał wiarygodnie, jednak w na tyle dobrej kondycji, żeby pokonać kilka razy schody. Poza tym musiała wyrazić chęć występu przed kamerą, no i wszystko to należało zorganizować w ciągu dosłownie kilku godzin.

− Mam! − powiedział mi Andrzej, gdy zapytałem go bez specjalnej wiary o potrzebną nam postać umiarkowanie dziarskiej staruszki − Moja ciotka! Ponad 80 lat, widać to po niej, ale wciąż w miarę aktywna. Poza tym lubi góry, jest otwartą osobą, powinna dać się namówić na udział w filmie. Aha, no i ma astmę, więc powinna dość spektakularnie sapać. − Lepszej rekomendacji nie było trzeba, dziarska staruszka o oddechu lokomotywy, gotowa do akcji za dwie godziny. To było to. Kiedy wpadliśmy do mieszkania cioci, widać było, że szykuje się ona do życiowej roli: makijaż, korale, najlepsza spódnica. Głupio nam było to powiedzieć, ale wyglądała, niestety, za dobrze. Krótka narada w chwili, gdy ciocia wyszła po ciasteczka.
− Andrzej, kurde, ciocia jest zbyt dziarska!
−Wiem, wiem, ale myślę, że po prostu przelecę się z nią ze dwa razy od parteru na samą górę, powinno być OK.
− A wie, co ma mówić?
− Z grubsza tak, ale powtórzymy jej jeszcze.

Tak więc, gdy ciocia wraca z kuchni, tłumaczymy jej istotę występu, szczególnie podkreślając zmęczenie, jakie ma malować się na jej twarzy, na to, że każdym gestem i słowem ma podkreślać niechęć do wędrówki w górę. Ciocia kiwa ze zrozumieniem głową, schodzi z Andrzejem na dół, po czym zaczyna mozolną wędrówkę do góry. Zerkam przez obiektyw, mozolność szyta jest grubymi nićmi, ciocia dziarsko wbiega na górę, krzywi się niemiłosiernie w grymasie wymuszonego zmęczenia. Trudno, myślę sobie, tekst, tekst jest ważny.
− Co pani sądzi o górach? − pytam zza kamery.
− Kocham góry, moje góry kochane i będę po nich zawsze chodzić…

Przez grzeczność trzymam jeszcze jakiś czas kamerę markując kręcenie, ciocia kończy swoją życiową frazę w stylu Tetmajera. Patrzy na nas czujnie, czekając na ocenę występu. Razem z Andrzejem nie szczędzimy słów pochwały, delikatnie jednak sugerujemy, że bardziej nam zależy na podkreśleniu wysiłku wiążącego się z wchodzeniem do góry, na zmęczeniu, niechęci do schodów. Ciocia kiwa ze zrozumieniem głową, schodzą w dół, Andrzej szepcze mi jeszcze tylko:
Poczekaj, przegonię ciocię ze dwa razy i szybciej, żeby była naprawdę zmęczona.
Tylko nie przesadź — mówię do niego, ale nie wiem, czy słyszy. Ciocia motywowana przez Andrzeja wchodzi raz i drugi. Za drugim razem już dużo ciężej stawiając nogi, dość głośno sapiąc. Na wysokie III piętro w starym budownictwie dociera z mozołem, urywany oddech, ruchy wykonywane z wysiłkiem… Taaa, to jest to, myślę patrząc w wizjer. Ciocia dochodzi do parapetu, chwyta się go kurczowo, sapie ciężko zaciągając powietrze. Rewelacja, zmęczenie cioci nie ulega wątpliwości.
Czy może nam pani teraz coś powiedzieć o górach? pytam głośno, wyraźnie, czując, wiedząc, że to jest to, że ta scena na pewno wchodzi do filmu. Ciocia nie odpowiada od razu, nie może złapać oddechu, w pewnym momencie z przerażeniem obserwuję, że lekko przymyka oczy, chwieje się… Przesadziliśmy myślę w popłochu zaraz biedna starsza pani nam zemdleje. Na szczęście oddech powoli wraca do normy, ciocia zerka w stronę kamery i, wciąż mocno sapiąc, zaczyna:
Kochane góry, jakie wy jesteście męczące, dużo dajecie krajobrazów, ale zdobycie was jest już trudne, ale pójdę, będę chodziła, bo was kocham z całego serca… – Z wrażenia nie wyłączam kamery (na szczęście), słucham wypowiedzi cioci z podziwem dla niezłomności jej ducha. Tekst, czy raczej wiersz, trwa jeszcze z pół minuty. Zerkamy na siebie z Andrzejem, nie mając pomysłu jak wytłumaczyć, o co nam chodzi. Andrzej zdesperowany, zerkając na zegarek (już dawno przekroczyliśmy planowany czas kręcenia tego ujęcia) mówi wprost:
Ciociu, pięknie, bardzo fajnie to wyszło, ale potrzebujemy jeszcze taką scenkę, w której my zapytamy cię o podchodzenie pod górę, a ty powiesz, że bardzo cię to męczy. Dobrze?
Dobrze, Andrzejku.
No to wypróbujmy. Niech ciocia powie: „męczy mnie to wszystko”.
Męczy mnie to wszystko.
Super, trochę tylko tak z większym przekonaniem.
Męczy mnie to wszystko!
O, właśnie o to chodziło.

No to jeszcze raz podchodzimy Jeszcze tylko krótka scysja z sekutowatą sąsiadką, która zrzędliwie zastanawia się, czy ona ma ochotę, żeby jej klatka schodowa była w jakimś tam filmie i ciocia podchodzi. Zamaszyste wymachy rękoma, bardziej przypominające łagodny rzucik padaczki niż zmęczenie, ale już trudno, nie mamy siły na dyskusję, powtarzanie. Tekst, niech padnie wreszcie ten tekst i lecimy to montować.
Co pani sądzi o podchodzeniu pod górę? pytam z nadzieją.
Kocham góry i chociaż męczy mnie to wszystko, będę chodziła…

Kamera stop, scena stop, wszystko, cholera, stop. Ciocia wygrywa bezapelacyjnie. Załatwiła nas na cacy. Jesteśmy bezradni, wizja występu w roli dziarskiej, mimo swych lat, pełnej woli życia osoby, jest w cioci zakorzeniona tak silnie, że na nic nasze namowy. Zwijamy sprzęt, żegnamy się grzecznie i, tłumiąc śmiech, zbiegamy na dół. I kiedy w końcu, w gotowej wersji filmu znajdzie się wierszyk na temat gór w wykonaniu cioci, to dopiero wtedy dociera do nas, że ten tekst jest bardziej na miejscu niż to, co próbowaliśmy wydusić z niej wbrew jej woli.

Na wspólnie prowadzone licytacje górskich pamiątek w Samotni (chodzi o Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy) Banan – mocno zajęty człowiek – przybywał zazwyczaj w ostatniej chwili, w ciemnościach, z całą rodziną, wielkim plecakiem, sankami, wanienką do kąpania maleństwa i „redukcją” na zbyt duży otwór w schroniskowej toalecie czyli przenośnym „sedesem bonsai”. Jedno z wydarzeń licytacji wzbudziło poruszenie daleko poza Samotnią. Licytowane były śnieżne ślady yeti. Ślady osobiście zrobił Banan przed schroniskiem, odciskając swoje stopy oraz zostawiając duży – aby nie było wątpliwości, że chodzi o yeti – ślad moczu. Dowód istnienia Człowieka Śniegu został wniesiony na tacy przed publiczność. Licytacja szła nadspodziewanie dobrze i zakończyła się okrągłą kwotą bodaj dziesięciu tysięcy złotych. Szczęśliwym nabywcą został Leszek Czarnecki (tak, tak, ten Leszek Czarnecki od Getin Banku i Sky Tower). Zastanawialiśmy się, jak zareagują giełdy: Czarnecki inwestuje w siki Banana! Pewnie coś wie!? Może rzeczywiście warto?… Banan postanowił jednak nie wyprzedawać się do cna i oszczędził nam emocji związanych z gwałtownymi wahaniami notowań.

Kilka lat temu Banan obchodził czterdzieste urodziny. Niestety (albo na szczęście) nie było mnie tam. Wiem jednak z relacji wielu wiarygodnych świadków, że było to kolejne spotkanie z ciekawym człowiekiem. Naturalna dynamika tego spotkania sprawiła, że jeden z uczestników skaleczył się w głowę. Przez licznych na imprezie lekarzy został fachowo opatrzony i odstawiony do dyżurującego szpitala. Aby dyżurny lekarz wiedział skąd przybywa ranny, za zwoje bandażu na głowie miał powtykane kolorowe świeczki z urodzinowego tortu. Wyglądał jak ognisty ptak. Przez chwilę on też był ciekawym człowiekiem…

Niedawno Banan kupił wieżę ciśnień w jednej z wielkopolskich miejscowości. Bo była okazja. Wśród wszystkich wież ciśnień ta była do kupienia za naprawdę przyzwoitą cenę. Po co? Takie pytanie może zadać tylko dyletant, który nie oglądał „Hydrozagadki”: Dobrze jest łączyć przyjemne z pożytecznym i dobrze jest mieć wieżę ciśnień. Może lekko zmieniłem tę kwestię, ale przecież chodzi sens…

Z drugiej strony ten sam Banan to jak najbardziej habilitowany doktor, profesor i wykładowca poznańskiego Uniwersytetu Medycznego, długoletni ratownik Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, lekarz-wolontariusz spędzający całe miesiące w najbardziej niebezpiecznych zakamarkach Afryki.

A niedawno Bananowi urodził się syn. Dostałem esemesa: Niech żyje Bruno! Pępkówka będzie 20.04.2012 i będzie to totalny odjazd! I to dosłownie o godzinie 18.45 odjedzie odjechany tramwaj pępkowy z Placu Wielkopolskiego, więc punktualność konieczna. Przewidziana moc atrakcji, potem tramwaj zawiezie nas do Starego Kina. Jeńców nie bierzemy!”.

Młotecki

Bardzo zależało mi na zaproszeniu Piotra Młoteckiego. W 1978 roku poprowadził on wyprawę, która długie lata była jednym z największych sukcesów eksploracyjnych w Himalajach. Rozległy i wielowierzchołkowy masyw Kangczedzongi miał wówczas dwa nietknięte przez człowieka szczyty: Kangczendzongę Południową (8476 m) i Środkową (8482 m). Oba szczyty należały do kategorii wysokich ośmiotysięczników, ostatnich, jakie zostały do zdobycia. Wyprawa Młoteckiego udała się nadzwyczajnie. 19 maja Eugeniusz Chrobak i Wojciech Wróż weszli na niemal dokładnie sto metrów niższą od głównego wierzchołka Kanczendzongę Południową, a trzy dni później Andrzej „Zyga” Heinrich, Kazimierz Olech i Wojciech Brański osiągnęli Kangczendzongę Środkową. Sukcesem były nie tylko pierwsze wejścia na dwa wysokie szczyty, ale był to nowy polski rekord wysokości pobity dopiero kilka miesięcy później przez Wandę Rutkiewicz na Evereście. Film zrealizowany podczas historycznej wyprawy zdecydowałem się pokazać w Lądku w dwudziestą rocznicę tego szczególnego sukcesu.

Jestem do dzisiaj pełen podziwu i szacunku dla Piotra. Nie musiał przyjeżdżać do Lądka. Bardzo już był schorowany. Po wylewie z trudem chodził, miał problemy z mówieniem i pamięcią. Naprawdę nie musiał, ale zdecydował się pofatygować kawał drogi i stanąć przed kilkusetosobową publicznością. Po projekcji Piotr wszedł na scenę i dodał swój komentarz do relacji, odpowiadał na pytania. Kiedy wracał na widownię, cała sala pożegnała go wielkimi brawami na stojąco. To był bardzo wzruszający moment. W geście publiczności był szacunek i podziw dla Piotra, piękny symbol porozumienia między młodym pokoleniem i starszym, zniedołężniałym człowiekiem. Było także serdeczne podziękowanie za determinację i odwagę wykazaną wówczas i… teraz. Widziałem, że nasz gość bardzo tę chwilę przeżywał.

Piotr zmagał się z chorobą jeszcze pięć lat. Zmarł w 2003 roku.

Nieporadnik

Najpierw chciałem namówić kilku profesjonalnych twórców przejeżdżających do Lądka, aby podzielili się swą wiedzą, a przede wszystkim doświadczeniem, z coraz liczniejszą rzeszą filmujących amatorów. Miał to być praktyczny poradnik dla każdego. Byłem przekonany, że pomysł jest znakomity do momentu, kiedy spytałem o zdanie Mirka Dembińskiego – człowieka, który bez wątpienia jest fachowcem w branży filmowej. I wówczas, w czasie rozmowy późną nocą na korytarzu jakiegoś wstrząsająco pustego hotelu w Bielsku-Białej, uświadomiłem sobie, że mój pomysł jest zupełnie beznadziejny. Podobne poradniki zostały już wydane, a ja najprawdopodobniej wyprodukuję najgorszy z nich. Wydawnictwo będzie ciekawe tylko wówczas, kiedy pokażemy tę drugą stronę produkcji filmowej: pierwsze fascynacje, mniej i bardziej zaawansowane próby, fatalne wpadki, komiczne sytuacje, wspomnienia, anegdoty – czyli coś, co jest przeciwieństwem poradnika. Mówiąc krótko, musi to być nieporadnik.

Zaproszenia do napisania poszczególnych rozdziałów rozesłałem kilkudziesięciu osobom, które w różny sposób zetknęły się z filmem górskim. Byli to autorzy filmów, operatorzy, producenci, ale także osoby tzw. zabezpieczenia technicznego i obserwatorzy. Zależało mi, aby w książce znalazły się zarówno teksty ludzi, którzy swoją przygodę z filmem górskim rozpoczynali w latach 50-tych ubiegłego wieku, jak i tych, którzy dopiero zaczynają zbierać pierwsze doświadczenia. Uznałem, że należy – tak, jak na lądeckim Przeglądzie – zestawić wypowiedzi profesjonalnych twórców i entuzjastycznych amatorów, ludzi o różnej wrażliwości i odmiennych punktach widzenia. Wtedy uzyskamy prawdziwy obraz zjawiska, jakim jest film górski. Czy mi się to udało? No cóż, entuzjastycznych recenzji nie było, ale książka wyszła w 2002 roku i miała swoją premierę na szóstej edycji Przeglądu.

Mimo wszystkich wad, pozostaje jak dotąd jedynym tego typu wydawnictwem i dość szczególnym zapisem wydarzenia, jakim jest – jak napisał jeden z autorów – zlot marzycieli – przyjaciół Piotrusia Pana, którzy odwieczne marzenie o lataniu realizują, zbliżając się ku niebu o własnych siłach.

Najgłębsza jaskinia świata

W gronie gości PRZEGLĄDU znalazł się swego czasu Andrzej Ciszewski – jeden z najwybitniejszych speleologów tamtych czasów. Polacy penetrowali wówczas systemy jaskiniowe Austrii i doprowadzili do odkryć, które sprawiły, że właśnie ten kraj miał swój speleologiczny Everest, czyli najgłębszą jaskinię świata (oczywiście w tamtym czasie). Jak zwykle po prezentacji filmu przed publicznością pojawił się Andrzej – współautor sukcesu. Relacjonując przebieg wyprawy zwrócił uwagę, że system jaskiniowy ma kilka otworów górnych i dwa dolne wywierzyska.

– O matko! To tak jak u mnie! – usłyszeliśmy gdzieś z balkonu pełen zaskoczenia kobiecy głos.

Filmy idiotyczne

Piotr Pustelnik opracowując typologię twórców filmu górskiego na potrzeby książki „Jak zrobić film górski. Nieporadnik”, opisał warsztat prawdziwego fachowca:

Prawdziwego Fachowca poznaje się po tym, że najpierw w bazie pojawia się jego sprzęt i ekipa techniczna. Potem jest długo, długo nic, a na końcu pojawia się pan reżyser i cały filming staff. Ekipa techniczna codziennie stacza heroiczne walki z baterią generatorów, zasilaczy, telefonów, baterii słonecznych, protokołów transmisji i klawiszy od laptopa, które notorycznie odklejają się od klawiatury. Cyjanopan skleja wszystko, łącznie z palcami głównego technika, co powoduje, że słowa grube słychać w sąsiedniej dolinie. Jak już podstawowe trudności zostaną przezwyciężone, co zajmuje około dwóch tygodni najlepszej pogody, to do akcji wkracza pan reżyser. Dzień zaczyna się od misterium złożenia do kupy kamery, takiej klasycznej, a nie jakiejś tam cyfrowej. Dużej i ciężkiej, z obiektywami jak rura od bazooki i wizjerem, w którym nic nie widać. Oczywiście nic nie widać, jak patrzy amator. Zawodowiec widzi wszystko albo jeszcze więcej. Potem reżyser siada i patrzy. A staff zamiera w oczekiwaniu, co się dalej stanie. Reżyser siedzi i myśli: „Co za idiota wysłał mnie tu, żebym kręcił film o górach. Przecież tu się nic nie dzieje. Ale zaraz. Jak na przykład nasz bohater (Mel Gibson) będzie niósł nitroglicerynę, to ona może i powinna wybuchnąć. Wtedy główna bohaterka (Julia Roberts) skoczy 150, no może 200 metrów i ciałem swym zasłoni bohatera i odniesie tylko lekkie rany, by w następnym ujęciu spaść 50 metrów do szczeliny lodowcowej. OK. Jak tak pokombinujemy, to może z tego pobytu w górach coś będzie. No, ekipa do roboty, kręcimy!” I tak powstaje film akcji w górach, na przykład pod tytułem „Krwiożerczy olbrzym”.

Takich „krwiożerczych olbrzymów” grasuje po kinach i górskich festiwalach sporo. Przypomnijmy sobie np. słynny „Na krawędzi” z Sylwestrem Stallone. Facet wspina się po wielkiej zmrożonej, zlodowaciałej i przepaścistej ścianie. Gołymi rękami i w podkoszulku, dzięki czemu widać, jak napina swoje efektowne muskuły. Wysiłek maluje się na jego twarzy. Aż tu nagle spada lawina. Na szczęście nasz bohater przypadkiem ma przy sobie walizkę z milionem dolarów, na którą dybią jacyś szpiedzy. Stallone zasłania się walizką, a ponieważ jest w niej milion dolarów, lawina nie daje rady zrzucić wspinacza ze skały. Później, w tym samym t-shircie, przesiaduje godzinami wewnątrz lodowej góry i w finale walczy na śmierć i życie ze szpiegami. Wygrywa, ratuje kobietę i żyją długo i szczęśliwie, cały czas się całując.

Albo drugi „krwiożerczy potwór” pt. „Akcja na Eigerze”. Tym razem Clint Eastwood zostaje powołany do reprezentacji Ameryki (reprezentacji Ameryki!?!?) w celu wejścia na północną ścianę Eigeru. Trafia na obóz kondycyjny, na którym jego instruktorem jest długonoga Indianka. Clint, jak prawdziwy men, wspina się cały czas w kowbojskich butach, dżinsach oraz marynarce. W końcu wraz z całą ekipą trafia do Europy i tu dowiaduje się od amerykańskich służb specjalnych, że ma szczególną misję. Musi zdemaskować zbrodniarza wojennego, który do tej pory ukrywał się przed sprawiedliwością. Poznać go jednak można tylko po tym, że jak zmarznie, to zaczyna kuleć na jedną nogę. Wspinaczka jest trudna, niektórzy giną, ale nikt nie marznie. W końcu, nad wielką czeluścią, sprawa się wyjaśnia, zdemaskowany zdrajca spada, a Clint wraca do pięknej Indianki.

Trzeci „krwiożerczy olbrzym” nosi tytuł „Granice wytrzymałości”. Dwoje młodych alpinistów, rodzeństwo, uczestniczy w wyprawie. Aż tu nagle po samym szczytem kilku innych alpinistów spada, pociągając za sobą liczny zespół. Cała gromada zatrzymuje się jednak i wisi na jednym haku wbitym w lód. Ojciec wspinający się z rodzeństwem prosi, aby go odciąć, bo hak złowieszczo się wysuwa. Syn odcina więc ojca (o, jakież spustoszenia poczynił Simpson w głowach scenarzystów!), ratując pozostałych, ale po tym incydencie drogi rodzeństwa się rozchodzą. Po latach siostra wyrusza na wyprawę na wielką i słynną z niebezpieczeństw górę. Jest nią – oczywiście – K2. W bazie (też zupełnie przypadkiem) jest jej brat pracujący jako dziennikarz. Kiedy siostra wyrusza na szczyt, pogoda się psuje. Część wspinaczy ginie, a nasza bohaterka wpada do darzonej szczególnym sentymentem przez filmowców lodowej groty pod samym wierzchołkiem. Czy miłość rodzeństwa przezwycięży wszelkie przeciwności losu? Czy nie przeszkodzi w tym Monique, kanadyjska lekarka, zły duch wyprawy, bazowa Alexis? Ach, jakież jeszcze przeszkody trzeba będzie pokonać, aby dobro zwyciężyło?

Niemal każdy rok przynosi nam kolejnego „krwiożerczego potwora”. Proponuję, aby zrobić kiedyś festiwal najgłupszych filmów górskich.

Chrzanowski

Peter Chrzanowski to człowiek o wizerunku przykuwającym uwagę od pierwszej chwili. Poza tym jest zapalonym narciarzem, paralotniarzem, filmowcem, ekscentrykiem i podróżnikiem. Poznaliśmy się na Festiwalu Górskim w Vancouver, gdzie prezentował swój film, a jednocześnie pomagał mi w porozumiewaniu się z pozostałymi jurorami. Mój angielski, jak to się ładnie mówi, „ na poziomie komunikatywnym” nie wystarczał, abym jako jeden z członków tego zacnego gremium, mógł wyrazić wszystko, co pomyśli głowa. A Peter, choć mieszkał w Kanadzie prawie całe życie, zachował znajomość polskiego – również „na poziomie komunikatywnym”. Dawaliśmy więc radę i przypadliśmy sobie do gustu.

Drugie nasze spotkanie miało miejsce na festiwalu w Popradzie, gdzie w lokalnych słowackich knajpkach jeszcze bardziej przypadliśmy sobie do gustu. Z tego względu prosto z Popradu wybraliśmy się do Lądka. Okazało się, że podróż nie może odbyć się najkrótszą drogą, ponieważ barierą nie do pokonania była istniejąca od niedawna granica słowacko-czeska. Peter był obywatelem kanadyjskim i musiał mieć wizę na przejazd kilkudziesięciu kilometrów przez Czechy. Na nic zdały się przekonywania, że paszport może kanadyjski, ale on jest jak najbardziej prawdziwym Polakiem. I jako Polak wizy nie potrzebuje. Czesi byli nieugięci. No cóż, trzeba było zawrócić i tłuc się spory kawałek drogi przez całą Żywiecczyznę. Wtedy odkryłem inne talenty Petera. Zatrzymywaliśmy się niemal przy każdym przydrożnym barze. Peter wchodził do środka, trzymając w ręku duży aparat fotograficzny, zastygał na chwile wpatrzony w stojącą za kontuarem rumianą góralkę i mówił z wyraźnym obcym akcentem:

– Przepraszam bardzo, jestem z Kanady, właśnie przyjechałem do mojego ojczystego kraju… i zobaczyłem panią. Czy mogę zrobić sobie z panią zdjęcie?

Od razu byliśmy najważniejszymi gośćmi. Peter bez ceregieli wchodził za kontuar, obejmował dziewczynę, ja robiłem zdjęcie, Peter pytał o numer telefonu, ja robiłem drugie zdjęcie, Peter bez wstępów komunikował, że właśnie szuka żony, ja siadałem do stolika, Peter prosił, aby zrobić jeszcze jedno zdjęcie i przedstawiał się jako filmowiec, ja robiłem kolejne zdjęcie… Przy wyjściu Peter obiecywał, że na pewno zadzwoni. Tak więc jechaliśmy i jechaliśmy. Cały objazd z przystankami zajął nam jakieś dziesięć godzin. W końcu dotarliśmy do Lądka i odstąpiliśmy z Natalią naszemu gościowi niewielki pokoik, w którym miał się na chwilę zatrzymać, przed dalszym zwiedzaniem kraju swoich przodków.

Pierwsze dni w Lądku Peter wykorzystał … na poszukiwanie żony. I robił to z nadzwyczajną skutecznością. Znikał przed południem, dyskretnie, jak wytrawny tropiciel i wracał z łowów wieczorami, zachwycony wielkimi możliwościami, jakie się przed nim otwierały. Dzięki temu życie towarzyskie kwitło w miarę, jak były nam przedstawiane kolejne kandydatki na żonę. Tak minęły trzy tygodnie i nic nie zapowiadało, że Peter ma w Polsce jakieś inne plany, oprócz wynajdywania żony w Lądku. Przez kolejnych kilka dni próbowaliśmy przekonać Petera, że w innych miastach też lubią kanadyjskich filmowców z polską duszą i że mamy piękne góry, a mianowicie Tatry. Załatwiłem nawet, trochę po znajomości, miejsce na Hali Gąsienicowej w Betlejemce na kilka dni. Opowiadałem o niezliczonych, pięknych kursantkach, które tam mieszkają i uwielbiają ludzi gór. Chyba tym przekonałem Petera do zmiany lokalu.

Nasze kolejne spotkanie znów miało miejsce w Lądku. Tym razem Peter został, za moją zresztą namową, zaproszony do grona jurorów kolejnej edycji PRZEGLĄDU. Wraz z Anką Czerwińską i… mną, ponieważ była to pierwsza edycja nie organizowana przeze mnie. Nasze obrady wyglądały następująco: w niewielkiej garderobie przy sali kinowej siedzieliśmy z Anką i wpatrywaliśmy się godzinami w monitor. Obok na wysłużonym tapczanie leżał Peter i jęczał.

– Patrz na filmy! – dyscyplinowała Petera Anka. – I nie jęcz mi tu!

– Kiedy nie mogę! – Peter jęczał jeszcze głośniej i trzymał się rękami za twarz.

– Patrz na filmy, jak zasłaniasz oczy, to nic nie zobaczysz – Anka dalej próbowała zaangażować Petera do wspólnej pracy.

– O Jezu, Jezu, nie mogę! Ząb mnie boli! – teatralnie cierpiał Peter. – Jezu, jak boli!

– To trzeba było myć, a nie tak się zapuścić! – pouczała Anka. – Widziałeś się w lustrze?

Petera jakoś te argumenty nie ruszały. Najwyraźniej przestał już poszukiwać żony z Polski. Tego dnia większość czasu poświęciliśmy na poszukiwanie stomatologa, który mógłby Petera uratować. Werdykt wydaliśmy razem z Anką, Peter nie protestował.

Peter naprawdę jest niezłym filmowcem. Zrobił kilka filmów, reklamówek i ujęć, które później widywałem w telewizji co jakiś czas w różnego rodzaju materiałach o narciarstwie ekstremalnym. Najbardziej ceniłem go za film, który powstał przypadkiem. Nosił tytuł „Good Life”. Peter kręcił jakiś materiał i los sprawił, że inny producent zostawił mu na kilka dni historyczne stroje. Powstała wówczas krótka opowieść utrzymana w konwencji meksykańskiej telenoweli o szczęśliwym małżeństwie, które żyło gdzieś w górach oddalonych od cywilizacji i uprawiało bulwy. Pewnego dnia wielka powódź zniszczyła uprawy i kobieta musiała udać się do wielkiego miasta w poszukiwaniu pracy. Tu czekały na nią rozmaite niebezpieczeństwa, korporacja i podstępny szef o nieuczciwych zamiarach. I wszystko skończyłoby się bardzo źle, gdyby nie tęsknota mężczyzny. Od miejscowego eremity (którego gra sam Peter) wypożycza on najnowszy sprzęt narciarski i udaje się na poszukiwanie swej miłości. Pokonuje wiele trudności, dzięki zebranym niegdyś bulwom cudem ocalałym z powodzi. Mają one tę właściwość, że po zjedzeniu odmieniają ludzi. Na lepsze. Mężczyzna trafia do wielkiego miasta i odnajduje ukochaną kobietę. Zjawia się w ostatnim momencie, ponieważ podstępny szef ma właśnie wywieźć kobietę do odległej hacjendy w celu ostatecznej realizacji złych zamiarów. Następuje kulminacja dramatu: kobieta nie poznaje swojego ukochanego mężczyzny! Na szczęście tylko do czasu, gdy dostaje bulwę. Wracają jej wszystkie dobre wspomnienia i dostrzega, co tak naprawdę ważne jest w życiu. Od tej pory żyli długo i szczęśliwie, oddając się uprawie bulw.

Czyż to nie wspaniałe?…

Pusty

Jakiś czas temu, opublikowałem w „NPM” tekst o pustelniku z Cierniaka. Dla mniej zorientowanych dodam, że jest to zalesiona góra o kształcie regularnego stożka wznosząca się w paśmie Gór Złotych nad doliną Białej Lądeckiej. Tytuł był dość przewrotny, bo ówczesny naczelny miesięcznika, który opublikował mój reportaż, nazywał się Piotr Pustelnik. Również dla mniej zorientowanych dodam, że jest to jeden z najlepszych polskich himalaistów. Tamtej wiosny, jako trzeci Polak – po Kukuczce i Wielickim – zdobył czternasty, ostatni ośmiotysięcznik i stał się w owym czasie jednym z dwudziestu ludzi na świecie, którzy skompletowali tzw. Koronę Himalajów. Sukces ten stał się pretekstem do spotkania z publicznością w kolejnej edycji Przeglądu Filmów Górskich, a mnie przypadł w udziale zaszczyt poprowadzenia tego wieczoru. Dodam, zaszczyt niespodziewany, bo zakomunikowany przez organizatorów dwa dni przed imprezą.

Poszukałem tu i ówdzie trochę różnych materiałów, wywiadów, opinii, aby zrobić ze spotkania jakiś wesoły event. Pomóc mi miały cytaty, trochę prowokacyjnie wyrwane z kontekstu aluzje, wytarte schematy rozmowy z prawdziwym alpinistą w rodzaju: co widać z samej góry? Co czuł pan na szczycie? No i ten najważniejszy: Czy widział pan yeti?

Tymczasem nasza rozmowa poszła w zupełnie innym kierunku. Piotr nie silił się na dowcipasy i nie sypał anegdotkami, ale opowiedział o tym, jak jest naprawdę. A jest tak, że za wszystkie swoje sukcesy musiał płacić swoje bardzo prywatne rachunki. Jest tak, że kilka szczytów zdecydował się odpuścić, kiedy stanął przed decyzją: sukces czy przyzwoitość. Jest tak, że zdarzają się chwile słabości i trzeba umieć się do nich przyznać. Jest tak, że do gór trzeba dojrzeć, a im bliżej kresu własnych możliwości, tym większy powinien być obszar refleksji nad tym, co się robi. Ta rozmowa to był znakomity przykład szacunku dla publiczności i szacunku dla siebie. Myślę, że tylko ktoś mający silne poczucie własnej wartości, przekonanie, że nie musi się z nikim ścigać, bo to, co robi, ma swój sens, że tylko taki ktoś nie boi się pokazać, jaki jest naprawdę. Piotr świadomie zrezygnował z kilku błyskotliwych górskich sukcesów i zajął się czymś najbardziej dla mnie istotnym – przywrócił alpinizmowi pierwotny sens, piękno, uczciwość. Przywrócił ten najbardziej szlachetny wymiar dyscyplinie, która nie do końca jest sportem, bo nie sposób porównywać poszczególnych osiągnięć. Trudno nazwać sportem dyscyplinę, w której trzyma się w rękach linę, na której wspina się partner, mając cały czas świadomość, że również w tychże rękach spoczywa jego życie. Albo jest się świadkiem zawstydzających chwil słabości i nigdy nikomu o takich chwilach się nie mówi. Nigdy! Tak, jak w którymś momencie dorasta do tego, że ma się odwagę mieć wrogów, tak dorasta się również do bycia sobą.

Wielkie dzięki dla publiczności, która tę szczerą i bardzo intymną rozmowę potraktowała nie jak tandetne spotkanie z ciekawym człowiekiem, ale jak osobiste wyznanie kogoś bliskiego.

Przesyłka

W poszukiwaniu filmów przez kilka kolejnych lat wysyłałem zaproszenia autorom, producentom, stacjom telewizyjnym, stowarzyszeniom górskim i gdzie tylko się dało. I niektórzy rzeczywiście filmy przysyłali. Nie zdziwiłem się, gdy któregoś dnia ze skrzynki na poczcie odebrałem bardzo wymiętą grubą kopertę pełną różnych pieczątek, znaczków i adnotacji. Przesyłka przyszła w regulaminowym czasie, więc nie było w tym nic nadzwyczajnego. Zdziwiłem się dopiero, gdy z jej wnętrza, wraz kasetą filmową, wydobyłem formularz zgłoszeniowy. Był z ubiegłego roku. Przyjrzałem się kopercie i dopiero wówczas zobaczyłem, jak była zaadresowana:

PRZEGLAD

ZBIGNIEW ZDROJ

EUROPE

Ze stempli wynikało, że wysłana została z himalajskiego Królestwa Bhutanu rok wcześniej i krążyła po całym świecie przez dwanaście miesięcy! Zaintrygowany zadzwoniłem na pocztę, aby dowiedzieć się jak, przy tak nieprecyzyjnym adresie, dotarła jednak w miejsce przeznaczenia. Okazało się, że po tułaczce przez kilka kontynentów, koperta trafiła w końcu do Polski i tu wędrowała od miasta do miasta, aż jakimś cudem dostarczono ją do Kudowy Zdroju. Tam na poczcie jakaś rezolutna dziewczyna, być może bywalczyni Przeglądu, skojarzyła, że może chodzi o Lądek i przekazała przesyłkę dalej. W lądeckim urzędzie pocztowym wielkich rozterek już nie było, kopertę wrzucono do przegródki Centrum Kultury i Rekreacji, organizatora Przeglądu. Ale to nie koniec historii. Film zrealizowany przez filmowca z Bhutanu, z mnóstwem błędów, ale porażający swoim autentyzmem, opowiadał kilkuletnim chłopaku, mieszkańcu górskiej wioski, który codziennie wstaje o czwartej rano, aby następnie iść cztery godziny do szkoły, a po powrocie z lekcji pomaga do wieczora rodzicom w niezwykle ubogim gospodarstwie. Chłopak opowiada o rodzinie, o codziennych kłopotach, o zwykłym życiu. Ten film nigdy by nie powstał i nie miałby tego niebywałego piętna autentyzmu, gdyby realizował go Europejczyk lub w ogóle przybysz z zewnątrz. Ktoś taki prawdopodobnie nie zdobyłby tego poziomu zaufania, aby nakręcić film tak autentyczny, szczery, wręcz intymny. Mimo wad warsztatowych film był przejmujący i wart uwagi. Pokazywał też, być może mimowolnie, jak ogromna przepaść dzieli nas od ludzi żyjących w innym świecie, gdzie pojęcie szczęścia, ubóstwa, niebezpieczeństwa odnosi się do zupełnie innych, dla nas niepojętych sytuacji.

Ten sam autor rok później, tym razem bez przygód, przysłał mi film o listonoszu, jakby puszczając oko do przygód poprzedniej przesyłki. Bohaterem filmu jest wieloletni pracownik centralnej poczty w Thimpu stolicy Bhutanu, od trzydziestu lat obsługujący swój rewir pocztowy. Rewir składa się z ogromnej doliny, którą listonosz wędruje z przesyłkami dwa tygodnie w jedną stronę. Niesie listy, gazety i nowiny ze świata. Nie ma żadnych polarów, goreteksów i trekkingowych butów z profilowaną wkładką. Całe jego wyposażenie to wełniany kaftan, sfatygowane kaloszei płachta folii, którą przykrywa się podczas noclegów. Jest dumny, że pracuje na rządowej posadzie i wykonuje odpowiedzialna misję. Po dostarczeniu przesyłek zabiera pocztę do Thimpu i kolejne dwa tygodnie wraca.

Filmy z Bhutanu były małą sensacją. Nie ma bowiem czegoś takiego jak „kinematografia bhutańska”. Bhutan to dość szczególne, nieco archaiczne państwo, mocno izolujące się od świata. Możliwość poznania tak autentycznych relacji z tamtego zakątka świata niewątpliwie była zdarzeniem wyjątkowym.

Artur

O Arturze Hajzerze można pisać dużo. O jego błyskotliwym awansie do himalajskiej czołówki mimo młodego wieku, o znakomitych wynikach sportowych, o akcji ratunkowej na Lho La, o sukcesach biznesowych i organizacyjnych, o wizjonerskim programie Polskiego Himalaizmu Zimowego. W pełni sobie na to zapracował. Był czas, gdy w bardzo znaczący sposób wsparł lądecki PRZEGLĄD FILMÓW GÓRSKICH. Podpisywaliśmy różne umowy, jak prawdziwi kontrahenci, ale dla mnie Artur zawsze był życzliwym, pogodnym człowiekiem, skorym do pomocy, do ekstrawaganckich projektów i ujmująco bezpretensjonalnych żartów. Bez zadęcia, bez żadnej pozy…

Nie pamiętam, która to była edycja katowickiego festiwalu filmów górskich. Artur zaprosił do siebie, do mieszkania, nieco węższe grono osób na imprezkę. Było tam trochę miejsca, gdyż mieszkanie było obszerne i znajdowało się w starej, solidnej kamienicy. W każdym pokoju stał stolik z alkoholami i przekąskami. To były obozy, które uczestnicy mieli zdobywać. Goście ochoczo podjęli wyzwanie. Jedni zatrzymywali się dłużej w bazie, inni szli jak burza, docierając jednym ciągiem od razu do trójki. W bazie wysuniętej, która była największa,  odbywały się tańce. Na podłodze, wykorzystując półmrok, grasował pisarz Wilczkowski. Łapał dziewczyny za łydki. Jako powszechnie szanowany nestor polskiego wspinania, nie czuł się w obowiązku prowadzić działalności sportowej w wyższych obozach. Inni, mniej doświadczeni, po krótkiej, intensywnej akcji górskiej, sposobili się do nieplanowanego biwaku. Artur niestrudzenie zaopatrywał kolejne obozy…

Za tamten wieczór zrewanżowałem się kilka lat później, u siebie w Lądku. PRZEGLĄD jak zwykle kończył się w dużej grilowej chacie na peryferiach miasteczka. Wieczorem, dość już późnym, z Arturem i kilkoma innymi osobami siedzieliśmy na tyłach chaty. W środku pulsowała muzyka i bogata w hemoglobinę krew w żylakach sławnych alpinistów. Kawałek dalej, ze stawu z ozdobnymi złotymi karpiami, ochrona wyciągała właśnie Maćka Sokołowskiego, dzisiejszego organizatora PRZEGLĄDU. Wszyscy gapiliśmy się w wielkie ognisko. Było jakoś tak refleksyjnie, jak to lubią dziewczyny… Aż do momentu, gdy ktoś zaproponował sprawdzenie, czy z tym chodzeniem po ogniu to jakaś legenda, czy może prawda. Propozycja była ewidentną prowokacją i jak to na imprezie, nie można jej było zostawić bez odzewu. Zaraz znalazła się jakaś łopata i ktoś uczynny, kto poświecił kilka minut pracy na usypanie rozżarzonej ścieżki sześciometrowej długości.

– Idę! – rzuciłem zaczepnie.

– Ja też! – powiedział Artur i błyskawicznie wyskoczył z butów. Wyprzedził mnie. Pierwszy przebiegł po ogniu, potem ja, potem ktoś jeszcze, potem znowu my… Do zabawy dołączyło także kilka osób z chaty. Muzyka grała dalej, wieczór był gwiaździsty, trawa pokryta chłodną rosą, a my –  popisując się jak szczeniaki z przedszkola – po prostu chodziliśmy po ogniu!

W marcu, gdy wszystko wskazywało na to, że na Broad Peaku doszło do fatalnego finału, pozwoliłem sobie na kilka słów komentarza i przestrogi przed pochopnymi ocenami:

[…] Wyprawy himalajskie zawsze wiążą się ze zgodą na skalkulowane ryzyko. Jeśli jest to wyczyn na najwyższym światowym poziomie, margines objęty ryzykiem jest większy. Udział w wyprawie to decyzja świadoma, to kalkulacja własnych możliwości, ambicji, sił, umiejętności. Nie znam osoby, która działając w górach wysokich, podejmowałaby się zadań wykraczających poza skalkulowane, dopuszczalne ryzyko. Ale zdarza się, że kalkulacje zawierają jakiś błąd lub zdarza się zwyczajne, trudne do przewidzenia nieszczęście. […]

Dla Artura, który firmował tę wyprawę, był to bardzo trudny czas. Z zaskoczeniem odkryłem, że umieścił mój tekst na swojej fejsbukowej stronie z krótkim komentarzem: Dzięki.

Zginął cztery miesiące później, 7 lipca 2013 roku, w Kuluarze Japońskim na stokach Gaszerbruma I.

Artur, ja też dziękuję…

Garnitur

Przez pierwsze prawie czterdzieści lat garnitur miałem na sobie chyba trzy razy: na komunię, na maturę i na ślub. Ten ubiór to nie było moje naturalne środowisko. Pamiętam zdumienie jednego z moich przyjaciół, kiedy zobaczył mnie w garniturze właśnie. Z początku nawet nie był pewien czy to ja. Wtedy właśnie, zastanawiając się któregoś wieczoru, jak niekonwencjonalnie rozpocząć pierwszy PRZEGLĄD, padła przewrotna propozycja abym pojawił się w garniturze i pod krawatem. Widownia, składająca się w dużej części ze znajomych, kojarzyła mnie raczej z biwakowaniem na taborze, włóczęgami po górach, prowadzeniem gospodarstwa w Konradowie lub wiszeniem na jakiejś elewacji w upapranym farbą drelichu. Garnitur mógł być zaskakującym, a nawet zapierającym dech w piersiach dysonansem. I chyba był, bo przebrałem się w ostatniej chwili, za kulisami i gdy się ukazałem, sala huknęła śmiechem! Żart, może trochę mało czytelny dla mniej zorientowanych, przyjął się i otwieranie PRZEGLĄDU w garniturze stało się tradycją. Dziś taki występ nie budziłby już zdumienia. Pracę mam taką, że marynarka i spodnie wyprasowane w kant stały się zwykłym, codziennym narzędziem. Po prostu przebieram się za prezesa, bo tak jest łatwiej. Powszechnie bowiem wiadomo, że człowiek pod krawatem „mniej awanturujący się jest”. A pozałatwiać trzeba różne sprawy. Poza tym wyrasta się kiedyś z krótkich spodenek, rozciągniętych, egzystencjalnych swetrów i tanich win. Choć sentyment pozostaje…

Sokół

Z początku miałem duże skrupuły. Wyglądało na to, że swoim entuzjazmem wpędziłem Maćka w duże tarapaty. Wydzierżawione przez niego i pięknie usytuowane schronisko na Szczelińcu w Górach Stołowych nie działało tak, jak trzeba, a drugie w Pasterce, wzięte w obowiązkowym pakiecie, było najbardziej ponurym miejscem w polskich górach. Namawiałem go, aby wystartował do przetargu, bo prowadzenie schroniska to przecież taka przygoda, ale w zderzeniu z twardą finansową rzeczywistością nie byłem pewien, czy dobrze zrobiłem.

A wszystko zaczęło się od jednej z wcześniejszych edycji PRZEGLĄDU, na której pojawił się przedsiębiorczy młody człowiek z Gdańska. Nazywał się Maciek Sokołowski. Mówił, że mu się podoba. Festiwal, ludzie, miejsce, wszystko po prostu… A potem nastąpiła cała seria wydarzeń: nocny maraton filmowy Trójmieście, zimowe ekstremalne biegi górskie w okolicach Lądka, śluby, chrzciny, imprezy w większym i mniejszym gronie od Karkonoszy i Gór Sowich aż po Las Oliwski pewnej deszczowej nocy (dzięki Michał!). Brzemienne w skutki spotkanie nastąpiło któregoś kwietnia na Szczelińcu. Chyba kolejny raz obchodziłem pięćdziesiąte urodziny i przy okazji mieliśmy znaleźć jakiś pomysł na nową formułę PRZEGLĄDU. Schronisko po latach nareszcie wyremontowano, udostępniając odbudowaną część noclegową. Byliśmy prawdopodobnie pierwszymi klientami. Wtedy właśnie okazało się, że dotychczasowy dzierżawca tego szczególnego miejsca stracił zapał do pracy i nosi się z zamiarem rezygnacji z kontynuowania umowy. Maćkowi błysnęły oczy, a całe towarzystwo zaczęło nad nim pracować, aby – nikt tego nie ukrywał – mieć gdzie przyjeżdżać. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że załatwiam jeszcze jeden ważny interes. PRZEGLĄD przygasał, a ja konsekwentnie odmawiałem przyszycia raz odciętej pępowiny. Czułem, że impreza potrzebuje świeżej krwi, kogoś z nowymi pomysłami, entuzjasty, dla którego będzie to ważny, a może najważniejszy projekt do zrealizowania. I to mógł być tylko jeden człowiek, o którym wiedziałem, że chce i umie.

Schroniska po dwóch latach pracy zaczęły być popularne i lubiane. Maciek tchnął w nie życie. Z zapyziałego obiektu, jakim było schronisko w Pasterce, zrobił jedno z najważniejszych i najbardziej lubianych miejsc na turystycznej mapie Polski. Ma tyle energii, że tego samego dnia potrafi być w Gdańsku, w Krakowie i w Samotni. Należy do tej rzadkiej kategorii ludzi, którzy lubią to, co robią i swym zapałem zarażają innych. Piszę te słowa do drugiego wydania książki, wydania które ma towarzyszyć osiemnastej edycji PRZEGLĄDU. Wszystko wskazuje na to, że będzie to najlepsza edycja. Trzecia, którą robi Maciek. PRZEGLĄD nigdy nie był tylko festiwalem lub tylko okazją do spotkań. To zawsze było coś więcej. Dla wielu ludzi to był krótki, ale ważny kawałek życia. Maciek to rozumie. I też ma garnitur tylko na tę okazję.

Ślad

„Ślad” to tytuł jednego z filmów. Nakręcił go Marcin Latałło, syn Staszka Latałły, filmowca, taternika, który zginął podczas wyprawy na Lhotse w 1974 roku. Marcin zrealizował swój film, gdy miał tyle samo lat, co jego ojciec, gdy podejmował swoje najważniejsze życiowe decyzje. Chciał zrozumieć. Zastanawiam się, jaki ślad zostawił po sobie PRZEGLĄD. I czy jest to taki ślad, który pozwoli zrozumieć, czym była ta impreza dla ludzi, którzy do Lądka przyjeżdżali. I dla nas wszystkich, zaangażowanych w to wydarzenie. Jest tych śladów sporo. Pojawiło się dziesiątki relacji prasowych. Kilka obszernych reportaży nakręciła Telewizja Katowice. Powstało kilka prac magisterskich, w tym jedna aż w Atenach. W roku 2000 wydaliśmy książkę pt. „Jak zrobić film górski. Nieporadnik”. Dziś to bibliofilska ciekawostka. Wątek PRZEGLĄDU pojawił się w kilku innych książkach. Tomek Hreczuch w „Prostowaniu zwojów” barwnie opisuje swój udział w jednej z edycji, a Olga Morawska w swoich wspomnieniach zawartych w książce „Od początku do końca” pisze o Przeglądzie jako stałym punkcie rocznego rozkładu jazdy. Oboje z Piotrem Morawskim zjawiali się w Lądku regularnie, a liczne wyjazdy i zobowiązania Piotra były dopasowywane do kalendarza przeglądowego. Jak wspomina Olga, to właśnie w Lądku powstawały projekty następnych wypraw i w Lądku wykuwała się historia polskiego himalaizmu (przynajmniej w jakiejś części). Olga tak wspomina edycję z 2003 roku:

W 2003 był duży blok poświęcony zimowej wyprawie na K2, zatem zjechało się wielu himalaistów. I zaczęły się dyskusje, skąd wziąć pieniądze, bo koniecznie trzeba się dołączyć do Simone Moro, który ogłosił, że jedzie zimą na Shisha Pangma. Wiedzieliśmy, że Simone to ambitny Włoch, który wspinał się z Rosjanami, że nie ma doświadczenia zimowego, ale dobry z niego organizator. Wiedzieliśmy też, że jest skuteczny, a przecież nie można tych polskich zimowych wejść odpuścić. Jaś Szulc powiedział, że wyprawa musi być w składzie minimalnym, bo tak fajniej, jednak przede wszystkim z powodu kosztów. Pieniądze to on może znajdzie, ale maksymalnie dla czterech osób. Do składu weszli Darek, Dżawień, Piotrek i Jaś w roli kierownika.

Tamta wyprawa nie osiągnęła wierzchołka. Ta sama ekipa spotkała się w Lądku rok później. Pamiętam – pisze Olga – kolejny Lądek Zdrój, ustalanie trasy. Ta druga wyprawa, mimo wielu przeszkód, stała się historycznym wydarzeniem. Piotrek Morawski i Simone Moro dokonali pierwszego zimowego wejścia na Shisha Pangma (8013 m). Był początek 2005 roku i w ogóle pierwszy zimowy sukces w Himalajach po kilkunastu latach bez wyników.

Ale kolejny Lądek– z rozczarowaniem zauważa Olga w 2008 – jakiś taki nie mój już, i mąż jakiś taki znany, a ja to przegapiłam, jak by to nie brzmiało, ja naprawdę nie zauważyłam tej kariery mojego męża i sławy nigdy wcześniej. Jakoś to wszystko, co robił Piotrek było oczywiste, podobnie jak dla naszych dzieci oczywiste było, ze jakąkolwiek gazetę by otworzyli w domu, to jest tam tata, wujek Pusty albo wujek Hamor. Dla mnie Piotrek był moim Piotrkiem, a nie sławą himalaizmu, a tu nagle jedziemy do Lądka i on mi po drodze mówi, że ja muszę zrozumieć, że to on jest himalaistą, a ja jestem tylko jego żoną…

Wracając do Tomka Hreczucha, w drugim – jak sam zaznacza, skandalizującym – wydaniu „Prostowania zwojów”  tak wspomina jedno z nocnych spotkań:

W środku nocy odbyło się pozaramowe party w kuluarach. Zamówiliśmy dziesięć półlitrówek, niewiele tedy pamiętam, ale widoku Gęgacza wijącego się u stóp Zdeprawowanej Madonny nie dane mi będzie zapomnieć nigdy.  Madonna, świeżo po lekcjach tańca brzucha swym wężowym drganiem pępka siała spustoszenie w samczych trzewiach, panowaliśmy jednak nad fizjologią, z wyłączeniem rzecz jasna Gegacza. Wił się i pełzał lubieżnie w upiornych jakichś podrygach zabalsamowanego faraona i liżąc podłogę w miejscach, w których stała jej bosa stopa, przywoływał obrazy żywcem wydarte ze szczytowych produkcji Felliniego…

Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na inwencję twórczą autora, ale nie ukrywam, że alkohol skutecznie katalizował wiele zachowań, zwłaszcza u Gęgacza, znanego warszawskiego wydawcy…

Przegląd zawsze był miejscem, gdzie spotykały się pokolenia, środowiska i … ludzie. Z jednej strony nestorzy i przedstawiciele zdecydowanie starszej szkoły jak Andrzej Zawada, Bogdan Jankowski, Stanisław Zierhoffer, Piotr Młotecki, a drugiej zawsze zbuntowana i niepokorna młodzież. Z jednej strony autorzy polskiego przełomu w górach wysokich czyli Krzysztof Wielicki, Ryszard Pawłowski i wielu innych, a z drugiej światowa czołówka w tej dyscyplinie: John Porter, Gerlinde Kaltenbunner, Jurij Bajkowski, Davo Karnicar… Na Przeglądzie zawiązywały się przyjaźnie, tu miały początek małżeństwa. Widziałem, jak rodzice przyjeżdżają ze swoimi nastoletnimi dziećmi, a później te dzieci, już jako osoby dorosłe, przywożą własne filmy. Wiele filmów powstało specjalnie na ten festiwal. Gdyby nie lądeckie spotkania, nigdy by ich nie było… Mam wrażenie, że na Przeglądzie wychowało się i wyrosło całe pokolenie. Że wizyty w Lądku były dla wielu ludzi ważnym doświadczeniem, że zostawiły w nich trwały ślad. Płakaliśmy po śmierci przyjaciół, cieszyliśmy się z sukcesów, żartowaliśmy, bawiliśmy się do upadłego, wzruszaliśmy, kłóciliśmy, zachwycaliśmy, kpiliśmy i roztrząsaliśmy życiowe dylematy…

Cieszę się, że mogłem w tym uczestniczyć.